niedziela, 17 kwietnia 2011

love the way you lie

Szłam bez celu przez zatłoczone miasto. Ludzie z zakłamanymi uśmiechami na twarzach, zatraceni w cudzych ambicjach, potykali się o własne niedomówienia i błędy. W oczach każdego z nich widziałam żałosną zawiść i fałsz. Niewierni swoim przekonaniom i poglądom. Zaczęłam żałować, że tu wróciłam. Bez perspektyw, bez planów na pieprzoną przyszłość. usiadłam na ławce wpatrując się w pustkę otaczającą całe to miasto.
-ej, zajęłaś mi miejscówkę ślicznotko. -usłyszałam za sobą męski głos i poczułam jak ktoś łapie mnie za koszulkę
od niechcenia obróciłam się ku niemu i odburknęłam po nosem -to już nie można usiąść na ławce do cholery? 
Mężczyzna usiadł obok i ukradkiem zerkał na mnie z tajemniczym uśmiechem, jakbyśmy się już kiedyś widzieli. Tyle, że to niemożliwe. Przyjechałam do LA dokładnie dwa dni temu. Nikogo tu nie znałam, byłam zagubiona i znienawidzona w moim mniemaniu przez resztę społeczeństwa. Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę. Czułam się trochę niezręcznie.
-masz papierosa? -spytałam z dziwnym wyrzutem siedzącego obok niebieskookiego faceta.
-ja nie palę -zaśmiał się przyjaźnie.
spojrzałam na niego prawie jak na kosmitę i wstałam z ławki chcąc odejść jak najdalej i kupić w końcu te upragnione fajki.Tak, zatraciłam się w rozkoszy tytoniowego smaku. wiedziałam, że to mnie zabija, ale chyba już nic nie miałam do stracenia. byłam sama w wielkim, nieprzyjaznym mieście, zapomniana przez boga i 'przyjaciół'. nie miałam nikogo. Nawet koleś z parku nie chciał dać ukochanego papierosa. Tak tylko one mi zostały, chociaż suki zabijały moje płuca, każdą komórkę, to smakowały nieziemsko.  
Ciepły wiatr rozwiewał mi włosy, oparłam się o metalową barierkę i patrzyłam na dzielącą mnie od drugiej połowy miasta rzekę. pamiętam, miałam na sobie krótkie jeansowe szorty, szeroki prześwitujący T-shirt, pod spodem czarny koronkowy stanik no i oczywiście glany. wyglądałam jednym słowem jak jedno  wielkie nieszczęście.
znowu poczułam, że ktoś łapie mnie za koszulkę, jak tego dnia, kiedy siedziałam na ławce w parku.
-odczep się z... -krzyknęłam, lecz na jego widok zatkało mnie na dobre. -znowu ty? -zapytałam od niechcenia. śledzisz mnie?
-ja tylko szukam inspiracji.
-tak? i znajdujesz ją ciągnąc mnie za ubranie?
facet nie odezwał się i znowu dziwnie wpatrywał w moje niewyspane oczy.
-czego ty chcesz, co? -rzuciłam w jego stronę zawadiackie spojrzenie.
on nic nie odpowiedział i tylko uśmiechnął się szeroko, po czym złapał mnie silnymi rękoma w pasie, przerzucił mnie przez ramię jak jakiś worek treningowy.
-porywam cię w pewne miejsce ślicznotko. -zaczął sie wrednie śmiać.
-puść mnie! natychmiast! słyszysz? puszczaj kretynie! -zaczęłam krzyczeć, bez celu uderzać pięściami o jego plecy i wierzgać nogami. po pewnym czasie zrozumiałam, że to bez sensu, bo tylko dyndałam przewieszona przez jego twarde ramię.
-dobra poddaję się. -dałam za wygraną. -gdzie mnie zabierasz psychopato?
-czemu psychopato? kto tu bije niewinnego człowieka, co?
-tak? a kto tu porywa niewinnego człowieka, co? dawaj fajkę, bo sie zdenerwuję!
-nie dam
-dawaj natychmiast! -krzyknęłam i jeszcze raz, ale teraz z całej siły uderzyłam o jego plecy. musiało nieźle zaboleć.
-i w tej chwili postawił mnie na ziemi. miałam ochotę mu porządnie przywalić, ale on tylko obrócił mnie w przeciwną stronę i powiedział
-stąd masz bliżej po fajki.
nie odpowiedziałam. widok był niesamowity. zaniósł mnie na opustoszałą piaszczystą plażę. nie było nikogo, tylko my dwoje, nieznanych sobie ludzi psychopatów. wokół rozpościerał się lazurowy ocean.fale cicho obijały się o śnieżnobiały brzeg.  niedaleko stały białe drewniane domki, w kolorze odbijającego światło piasku. gdzieś w oddali widać było zarysy ostrych klifów. ocean niósł wprost w moją stronę niesamowicie przyjemny wiatr, tulący zmysły.
-dasz tą fajkę? -zapytałam dalej wpatrując się w widoki.
-dalej mnie nie poznajesz, prawda?
-pewnie, że poznaję dupku.
-nie jesteś jedną z tych wszystkich napalonych lasek. widziałem cię na jednym koncercie. nawet nie zwracałaś na mnie uwagi. coś z tobą nie tak dziewczyno? -spytał ironicznie i prawie drwiąco.
-nie zwracam uwagi na ludzi, którzy nie chcą oddać moich papierosów, które przed chwilą mi bezczelnie ukradli.
-masz tą fajkę i się w końcu przymknij ślicznotko.
odpaliłam w pośpiechu papierosa, nie mogąc doczekać się kiedy kolejna dawka dymu obejmie śmiertelnym uściskiem moje płuca.
-muszę iść. i nie próbuj mnie porywać panie leto, zrozumiano?
nic nie odpowiedział. złapał tylko moją dłoń, którą oschle wyrwałam z jego uścisku i poszłam w swoją nieokreśloną bliżej stronę. przez całą drogę myślałam jak on mnie znalazł. i dlaczego mnie? przecież mnie nie można już odnaleźć. mnie nie można odszukać. uciekam od wszystkich, bo to wydaje się być najłatwiejszą drogą. tak mi jest dobrze, nie potrzebuję nikogo. do życia muszę mieć tylko siebie i papierosy. już dawno przestało mi na kimkolwiek zależeć. takie życie wybrałam i nikt nie ma prawa mi tego odebrać. to nie fair.
szłam obwiniając mojego guru, który okazał się być nieźle pieprznięty, o wszystkie życiowe niepowodzenia. o strajki w grecji i sytuację ekonomiczną na węgrzech też mogłam go obwiniać. tak się nie robi. nie siedzi się w mojej głowie bez przyzwolenia. a on to właśnie robił. nie daruję mu tego, teraz to ja go porwę i wywiozę do hong kongu.
`
zadzwonił hotelowy telefon. jeszcze nieobecna tu na ziemi wygrzebałam się spod sterty niewygodnej pościeli i odnalazłam po omacku słuchawkę.
-pan leto na pierwszej linii. -odezwał się miły głos recepcjonistki. słychać było, że mówi to z nutą niedowierzania.
-no nie! znowu on. -burknęłam sama do siebie i powiedziałam, żeby mnie połączyła.
-czego znowu chcesz i jak mnie znalazłeś? mówiłam, że masz trzymać się ode mnie z daleka rozumiesz? mówiłam czy nie? nie. nie wiem czy mówiłam, ok, przyznaję rację ale to porwanie było głupie. -napadł mnie słowotok i sama nie mogłam go powstrzymać. w słuchawce przez chwilę zapadła cisza.
-ale jakie porwanie? tu shannon. może mnie nie znasz, dzwonię bo mój brat cię szuka. to ciebie porwał, tak? kretyn...
no to pięknie. rozmawiałam z shannonem! myślałam, że tam zemdleję. miałam ochotę wyskoczyć przez okno.
-tak. mnie porwał -odpowiedziałam, ale w tej samej chwili w słuchawce odezwał się znajomy mi już głos.
-przepraszam, ale to ode mnie silniejsze.
-człowieku nachodzisz mnie, budzisz w 'środku nocy' - co tam, że było już grubo po czternastej, dla mnie to środek nocy  - to chyba z tobą coś jest nie tak!
-długo jeszcze będziesz zgrywać niedostępną? -spytał
-nikogo nie zgrywam. i nie mam takiego zamiaru!
-zrobisz dla mnie jedną małą rzecz?
-nie!
-wiem, że zrobisz, bo o mnie myślisz.
-nie myślę i nie zrobię dla ciebie nic... no dobra czego chcesz?
zobaczysz ślicznotko -wiedział, że nie cierpię tego określenia. inne laski może by na to poleciały, ale nie ja. nie miał prawa a dalej to robił. co za bezczelny typ.
-czekaj na mnie przy angells koll
-ale kiedy? -nie zdążyłam zadać pytania, bo odłożył słuchawkę. niech nie liczy na żadną pseudo randkę. co to ma być. jak chce zaliczać panienki to niech zadzwoni pod znany mu dobrze numer. 
ubrana najzwyczajniej w świecie - glany, spodenki i koszulkę poszłam na angells knoll. dlaczego akurat to miejsce? miałam już serdecznie dość tego faceta.
-jared, dlaczego ty mi to robisz, co? -spytałam sama siebie.
-wiedziałem, że przyjdziesz. ha! mam cię! jednak ci zależy. -wykrzyknął radośnie z oddali jego miękki ale męski głos.
-wcale nie zale... -nie pozwolił mi dokończyć, zamykając moje usta swoimi. serce biło tak szybko, że prawie go nie czułam. byłam wściekła! jak on mógł?!
-uczyłam się karate! zobaczysz chłopie, nie masz szans! -powiedziałam złowrogo kiedy juz skończył to co zaczął.
-ale przynajmniej cię pocałowałem.
-po to tu przyszedłeś? jak tak to ja się muszę zbierać.
tym razem nie pozwolił mi tak łatwo odejść.
-wiem, że to nienormalne -zaczął -wiem, że nie darzysz mnie zbytnio sympatią, ale ja nie mogę przestać o tobie myśleć. to nie tak, że chcę cię tylko na jedną noc. dlaczego nie chcesz mi uwierzyć?
-mi już nikt nie pomoże. nawet ty. nie chcę z, tak jak zrobiłam to ze swoim. nie potrafię... pozwól mi odejść. nie chcę się już nikomu z niczego tłumaczyć, nie chcę nikomu ponownie zaufać, nikogo pokochać, bo miłość to suka. życie to przebiegła suka, która wypala cię od środka. ja nie jestem dla ciebie. nie musisz rozumieć, po prostu pozwól mi odejść...


nie pozwolił. zamknął mnie w swoich ramionach nie zamierzając poddać się łatwo. widział, że jestem cholernie zagubiona, że najchętniej skończyłabym to moje pieprzone życie. tym razem to ja poddałam się i wtulona w jego pierś zaczęłam płakać. nie chciałam żeby taką mnie oglądał. nie chciałam teraz nikogo. a może tylko sobie to wmawiałam. okłamywałam sama siebie, próbując uwierzyć w te wszystkie brednie. zdałam sobie sprawę, że jestem jak ci wszyscy zakłamani ludzie, do których czuję obrzydzenie, bo czuję je też do siebie.
przytulił mnie jeszcze mocniej, jakby chciał ochronić przed jakimś niewidzialnym złem, przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.
-pozwól mi zrozumieć, wtedy ja pozwolę ci odejść. -powiedział nie chcąc uwierzyć we własne słowa.
-uciekłam. kazali mi iść na odwyk, ale nie wytrzymałam z tymi popaprańcami.
-jaki odwyk??
-jestem narkomanką, pierd***ą narkomanką. heroina była moim bóstwem, ukojeniem bólu, była moją kochanką, ale ty tego nie zrozumiesz pieprzona gwiazdko rocka! nigdy nie zrozumiesz co znaczy walka o jedną działkę! nie zrozumiesz! uciekłam. chciałam się uwolnić i już zawsze być czysta. chciałam zacząć nowe życie, ale to mi nie daje spokoju. ty mi nie dajesz spokoju! nie potrzebuję cię! nie potrzebuję nikogo.
-okłamujesz sama siebie!
-być może, ale to moje kłamstwa. moje życie i moje uzależnienie. nie mieszaj się w to! -łzy same napływały mi do oczu. chciałam uciec, zamknąć się w jakimś mrocznym miejscu i zapomnieć o wszystkim. nawet o heroinie, której z każdą chwilą potrzebowałam coraz bardziej równocześnie nienawidząc jej równie mocno.
-nie pozwolę ci znowu brać! nie pozwolę -szepnął jay, gładząc moje potargane włosy.
-czemu tak się poświęcasz? przecież jestem nikim. jestem ku**a ćpunem! w twoim świecie nie ma miejsca dla takich jak ja!
-zamknij się i posłuchaj! -przerwał mój żałosny wykład na temat mojej osoby. -dla reszty świata możesz być nikim, ale dla mnie jesteś wszystkim! nawet cię nie znam, nie znam nawet twojego imienia. mimo to, wiem, że jesteś kimś wyjątkowym i cholernie pieprzniętym.
-Sam. mów mi Sami. -powiedziałam cicho.
uśmiechnął się i spojrzał w moje zapłakane oczy z rozmazanym, i tak niechlujnie zrobionym makijażem.
-zaufaj mi. pozwól sobie pomóc

siedzieliśmy na subtelnie pięknej plaży rozmawiając o wszystkim i o niczym. jednak nie byłam w stanie całkiem otworzyć się przed jay'em. wiedziałam, że chce mi pomóc, ale ogarniał mnie jakiś wewnętrzny wstyd. wstydziłam się siebie, tym jaką osobą jestem. nie potrafiłam wyrazić tego co czuję i schowałam się pod maską chłodnej i zbuntowanej zdziry. tyle, że on mnie przejrzał na wylot. moje starania zachowania pozorów były bezskuteczne. on wiedział kim jestem. on jeden potrafił odnaleźć we mnie człowieka
-wiesz co, panie leto? jesteś najbardziej natrętnym facetem jakiego w życiu spotkałam.
-odpieprz się ślicznotko. -szturchnął mnie z całej siły.
robiąc mu za złość odpaliłam chyba setnego tego dnia papierosa. rozkoszny dym powędrował wprost na jego twarz. nagle papieros zniknął z moich palców i został bezdusznie wgnieciony w ziemię.
-no i co zrobiłeś? ostatni papieros! idź do diabła jay!
wstałam i ze złością poszłam wzdłuż plaży. ten natręt oczywiście polazł za mną, bo jakby inaczej.
-zostaw mnie! idź przelecieć jakąś napaloną panienkę, bo ze mną nie masz szans
-wcale nie chcę się z tobą przespać idiotko!
spojrzałam na niego jednoznacznym wzrokiem, który sugerował, by zszedł mi z drogi.
-to znaczy nie to, że nie chcę, bo w końcu jestem mężczyzną, a mężczyzn pociągają piękne kobiety, a ty nią jesteś.. - tłumaczył zmieszany.
nagle podszedł do mnie i po prostu zaczął całować. całować tak jakby wszystko inne przestało istnieć. przycisnął mnie mocno do swojej klatki piersiowej, tak żebym nie mogła mu uciec. oczywiście nie miałam najmniejszego zamiaru. teraz liczyliśmy się tylko my.nasze emocje, jego niespełnione sny. dał mi poczucie spełnienia, zaczęłam wierzyć, że jeszcze mogę być coś warta. nagle zrozumiałam, że to on jest moim odwykiem, moim lekiem, nowym uzależnieniem.to jego potrzebowałam, nie heroiny, a jego każde słowo, było jak nowa działka czystego narkotyku.  jego dłonie błądziły po moim ciele, pozostawiając po sobie dziwny dreszcz. usta chłonęły dwa złączone ze sobą szepty, przestałam myśleć, przestałam czuć, po prostu pozwoliłam sobie nie uciekać. choć ten jeden raz
-idź do diabła, jay... -wyszeptałam
 
-jest i ślicznotka! -dobiegł mnie gruby przyjazny głos z wnętrza wielkiego, pięknie urządzonego domu, do którego taka osoba jak ja w ogóle nie pasowała. . świetny pomysł -ja i zapoznawanie mnie z jego kuplami byłam tylko dodatkowym,  niepotrzebnym elementem tej układanki.
-dalej nie pójdę. -oznajmiłam jaredowi, który miał już dosyć mojego narzekania i zapierania się co sił żeby tylko nie spełnić jego prośby.
wziął mnie pod pachę i wniósł ze śmiechem do wielkiego salonu. podniosłam głowę, i z niechęcią patrzyłam na te wszystkie rzeczy - platynowe płyty, gitary. ja tu nie pasowałam, no ale co miałam zrobić, kiedy koleś w swoim mniemaniu jest moim facetem. gówno prawda. nie potrzebowałam faceta. było mi dobrze samej. dla mnie nie byliśmy parą, ale dla nie go owszem. aż za bardzo.
-chłopaki, oto i ona. -postawił mnie z dumą na podłodze, jakby prezentował jakąś zdobycz.
-gdzie ty ją chłopie wytrzasnąłeś?! -powiedział tomo. -jared... gdybyś nie był moim przyjacielem. uhuuhu chłopie!
jared rzucił w jego stronę nieprzyjemne spojrzenie.
-tylko ją tkniesz, to ci włosy obetnę!
-jay, nie znasz go? to głąb, nie tomo? -usłyszałam znajomy głos. przyszedł i shann. moje guru, mój mistrz.
-a więc to ty, ślicznotko. miło mi -powiedział zalotnym tonem.
jay przycisnął mnie do siebie mocniej, jakby bał się, że ucieknę do ciepłych krajów z jego własnym bratem i kumplem. z jednej strony mi się to spodobało, ale z drugiej, przecież nie byłam jego własnością. byłam wolna, nie musiałam nikomu pozostawać wierna.
chłopacy okazali się być zajebiści. siedzieliśmy w czwórkę do białego rana. oczywiście jared nie wypuszczał mnie z rąk, co zaczęło mi już trochę przeszkadzać. łamał moje zasady, a raczej to ja je łamałam pod jego wpływem. nie chciałam być kontrolowana jak małe dziecko. obiecałam, że cokolwiek się stanie nie wezmę tego gówna, ale najwidoczniej nie ufał mi wystarczająco. a może był tak we mnie wpatrzony? cały czas przytulał, trzymał za rękę, czule całował. może to ja przesadzałam. w końcu nie miałam na co narzekać.

obudziłam się w wielkim łóżku usytuowanym naprzeciwko przeszklonej ściany. pokój był niesamowicie duży i ślicznie urządzony. oczywiście pełno w nim było płyt, gitar i wszędzie leżały jakieś zapiski. zorientowałam się, że jestem w pokoju jareda. w pośpiechu ubrałam się i zbiegłam na dół, modląc się, żeby chłopacy mnie nie zauważyli. wyglądałam jak zombie. nic dziwnego, że na moje nieszczęście przechodzący tomo o mało się nie przewrócił.
-jared nagle gdzieś pojechał, kazał cię nie budzić, ale nasza ślicznotka jednak wstała. witaj wśród żywych -powiedział na przywitanie tomo.
-siemson -odpowiedziałam jak najszybciej chcąc ulotnić się, zanim wróci jay. wtedy to już na pewno nie miałabym minuty spokoju. poszłam do swojego obskurnego mieszkania zastanawiając się czy przypadkiem nie ranie osoby, która mnie... kocha? bałam się tego słowa. dla mnie coś takiego jak miłość mogłaby nie istnieć. przeklinałam samą siebie. ta pieprzona niepewność. dlaczego nie potrafiłam się określić? bałam się sobie przyznać, że jednak coś do niego czuję.
zamknęłam za sobą drzwi i ciężko na nie opadłam. tak bardzo chciałam znów poczuć rozchodzący się po całym ciele pie****ony  narkotyk! tak bardzo chciałam wziąć kolejną działkę! uderzyłam z całej siły. chciałam znów uciec w otchłań czarnej rozkoszy. chciałam znów poczuć w ciele moją kochankę. wybieraj. teraz. już. chciałam to wziąć, chciałam uwolnić się od wszystkiego. natychmiast! nie zważając na konsekwencje. głupia psychika. jebana podświadomość! chciałam wziąć, albo umrzeć!

znalazł mnie totalnie naćpaną w moim własnym mieszkaniu, które znienawidziłam wraz z moim pogłębiającym się nałogiem. nie kontaktowałam. pamiętam tylko, że siedział naprzeciwko mnie z twarzą ukrytą w dłoniach. bredziłam coś sama do siebie, nie pamiętam co. nie zwracał na mnie uwagi. był załamany.złożone obietnice przestały mieć jakąkolwiek wartość. pewnie obwiniał się za to, że znowu ćpałam, za to, że nie potrafił mi pomóc. egoistyczna suka! nienawidziłam siebie z każdą sekundą, z każdym jego oddechem, z każdą działką, coraz bardziej!  jak mogłam mu to zrobić? było mi tak dobrze i tak cholernie głupio. co mnie kurwa napadło?! idiotka!

-to moja wina. -mówił prawie przez łzy.
kiedy już oprzytomniałam, poczułam, że cały czas leżałam wtulona w jego chłodny tors.
-to moja wina! -powtarzał
-przepraszam -wydukałam. -złamałam obietnicę. powinieneś to przewidzieć i nie pakować się w to gówno razem ze mną. teraz spokojnie możesz mnie zostawić. ja mam dla kogo żyć.
te słowa musiały go zaboleć.
-nie potrzebujesz pomocy tak? nie potrzebujesz mnie?
-nie! zostaw mnie! nie chcę żebyś musiał mnie oglądać. jestem na dnie i już nigdy się z niego nie odbiję. zostaw mnie! -krzyczałam przez płacz. -nie możemy być razem.
-naprawdę tego chcesz? chcesz żeby tak wyglądały nasze ostatnie wspólne chwile?
nie odezwałam się. wcale nie chciałam żeby odchodził. po prostu wiedziałam, że przeze mnie cierpi. nie chciałam żeby zrujnował sobie przeze mnie resztę życia. ja już byłam martwa, on nie musiał.
-odejdę jak powiesz, że mnie nie kochasz. że nic do mnie nie czujesz!
w milczeniu zbierałam siły, żeby w końcu to z siebie wydusić.
-no powiedz to! nie kochasz mnie?
-nie. -z trudem wydobyłam dźwięk z ust.
widok jego łez łamał mi serce.
-no idź już sobie! nie kocham cię! nigdy nic do ciebie nie czułam, rozumiesz?! -krzyknęłam żałośnie.
spojrzał mi w oczy, mocno przytulił i powiedział proste 'żegnaj'...
-wyjdź -szepnęłam.
dźwięk zatrzaskujących się drzwi. jego zapłakane oczy. wstyd. to wszystko rozdarło moje ciało na milion kawałków. czułam jak serce próbuje zebrać się w całość, ale było tak samo słabe jak ja. kłamałam, żeby moja miłość mogła być szczęśliwa. skłamałam, że go nie kocham. dotarło do mnie, że znowu jestem sama. ja i moja jebana bogini.
zaczęłam żałośnie płakać, krzyczeć jego imię! prosiłam boga, żeby to był sen. jak miałam znaleźć znowu drogę? nie ma już nas przez moją słabość. dlaczego nie został? dlaczego mnie tu zostawił?! uklękłam na środku pokoju wypowiadając żałośnie jego imię. nie wiedziałam co dalej mam robić. po prostu klęczałam modląc się o śmierć.


"Jaki ból sprawia uświadomienie sobie nicości i błahości celu naszych oczekiwań, gdy zostają wreszcie spełnione! Lepiej jest jest czekać, spodziewając się rzeczy nieosiągalnych nawet, niż mieć wiedzę, że się posiada nikły zaledwie cień dawnych pragnień."

może trochę się pogubiłam, może chciałam tylko zabić ból, odnaleźć przeznaczenie. odszukać siebie, gdzieś tam w tłumie. pozwolić ulotnić się uczuciom, pozwolić odejść. wszystko działo się tak szybko, tak nieprzewidywalnie, a ja wciąż czekałam z nadzieją w nie bijącym już od dawna sercu. czekałam każdego dnia, każdej nocy. zadręczając się wspomnieniami. przecież na to czekałam, tego chciałam, właśnie takie życie wybrałam - samotność, ból, milczenie. dlaczego chcąc, żeby ktoś mnie odnalazł, musiałam się zagubić? i dlaczego pozwolił mi tu zostać...

ta cisza, nienawiść do siebie przerastała mnie. nie radziłam sobie. tak zwyczajnie. brałam jedną działkę za drugą. i z każdą coraz bardziej pragnęłam mojego końca.
życie nie jest takie proste. każdy chciałby być w swojej pięknej bajce, zamknięci w białej wieży swoich błahych problemów, w kryształowej kuli prawdy widzieć cudną przyszłość, budzić się wraz z nadchodzącym świtem przejrzyście pięknego słońca i podziwiać jego ciepłe zachody. oddychać trującą euforią. być panem swoich fantazji. moim panem jest nałóg. ogarnął każdą komórkę mojego zmęczonego ciała. moją prawdą jest diabeł, choć cały czas składam fałszywe modlitwy do boga. zgubiłam się w kłamstwach umysłu. zaczęłam wierzyć, że to tylko sen, w którym przestałam oddychać, przestałam kochać, przestałam być człowiekiem. mimo to wciąż miałam nadzieję na zbawienie, którym była śmierć. czy on wtedy mógłby o mnie zapomnieć? czy wtedy odnalazłby inspirację? moje życie pod żadnym aspektem nie było bajką. kończyło się wraz z nadejściem zmierzchu i przyjściem kolejnego dnia. nie miałam pojęcia co dzieje się z moją miłością, czy jeszcze coś dla niego znaczę. chciałam w to wierzyć. egoistyczne pragnienia trzymające mnie przy człowieczeństwu. okrutna teraźniejszość przepowiadająca samotną przyszłość.
te wszystkie dni zrobiły ze mnie zimną sukę pragnącą tylko swojego bóstwa. pytanie czym ono było? on był moim narkotykiem a ja bez niego byłam narkomanem na jebanym głodzie. nie liczyłam już dni, godzin, minut. trwałam w nicości modląc się o jedną chwilę spędzoną z jay'em. ale mogłam mieć go tylko w snach, do których nie miałam nawet prawa.

szłam wzdłuż plaży żałośnie płacząc. chciałam odejść wraz z falami, w lazurową otchłań, w ogrom spokoju, w śmierć. chciałam pozbyć się tego cholernego ciężaru i tęsknoty. cały czas w głowie miałam barwę jego głosu i ten ciepły wredny śmiech. jego cudne oczy i stęskniony szept. tęskniłam nawet za tymi pieprzonymi, słodkimi określeniami, których szczerze nienawidziłam.
na opustoszałej plaży siedział w oddali mężczyzna. serce zaczęło walić jak oszalałe. te same zarysy, budowa, mój kochany przyklapnięty irokez. nie wiedziałam czy iść dalej. bałam się odrzucenia. bałam się spojrzeć w jego oczy. pod wpływem emocji zaczęłam biec, ale jego już tam nie było. wpadłam w paranoję. wszystko przypominało mi o tamtym dniu. nie miał prawa! nie miał prawa wciąż mnie pogrążać. może jest teraz szczęśliwy u boku kogoś innego. bez obaw trwają w swojej bajce, a mi pozostało piekło życia tu na ziemi, w tym pieprzonym koszmarze.

każdego dnia przychodziłam na tą okrutną plażę, ale jego już tam nie było. tak bardzo chciałam go zobaczyć, dowiedzieć się, że jest szczęśliwy, że radzi sobie beze mnie. jedynym sposobem był... koncert? idiotka. nie miałam odwagi spotkać się z nim sam na sam. pewnie by tego nie chciał. kupiłam bilet na najbliższy koncert w LA.
tłumy rozhisteryzowanych dziewczyn rzuciły się do wejścia na halę. prawie wszystkie po to,żeby zobaczyć tego, któremu tak łatwo pozwoliłam odejść. tego, którego teraz potrzebowałam najbardziej na świecie, którego przecież tak kochałam.
dotarłam w końcu do pierwszego rzędu, choć przyszło mi to z trudem. ze łzami w oczach czekałam aż wyjdą.
nawet mnie nie zauważył. czułam się jak szmata, jak nic nie warta dziwka. śpiewał the story... rozkoszowałam sie jego głosem, ciepłą dobrze mi znaną barwą... i wtedy nasze oczy się spotkały. przestał śpiewać i patrzył się na to wielkie nieszczęście stojące naprzeciwko niego. nikt nie wiedział o co chodzi. nagle zrobiło się cicho.. słyszałam za sobą szepty fanek. a on dalej  zatracił się w moich oczach, w których widać było chyba wszystkie związane z nim wspomnienia. uśmiechnęłam się ze smutkiem i próbowałam odejść spod sceny. cisnęłam się w tłum ludzi, próbując wyjść. znowu uciekłam, znowu się poddałam. jego smutne oczy ponownie łamały mi serce. nie takiej bajki oczekiwałam. miał być szczęśliwy, miał o mnie zapomnieć, a ten natręt gapił się na mnie tym zmartwionym wzrokiem. wybiegłam cała poobijana na zewnątrz. było ciemno i strasznie chłodno. cały czas widziałam te oczy, słyszałam ten głos...
nie wiem ile siedziałam na zewnątrz, a tym bardziej ile papierosów w tym czasie wypaliłam.
-kłamałaś -usłyszałam za sobą jego głos.
nie odezwałam się. nagle jakaś pieprzona siła związała mi struny głosowe. chciałam rzucić się na niego i już nigdy nie pozwolić mu odejść, ale nie byłam w stanie.
-uwierzyłeś -powiedziałam z wyrzutem po chwili milczenia
teraz to on nie mógł wydusić z siebie słowa.
-nie radziłam sobie. odszedłeś, tak łatwo ci to przyszło!
-łatwo?! to była najtrudniejsza rzecz w moim życiu!
-to dlaczego pozwoliłeś mi tam zostać? samej z tymi jebanymi narkotykami, jay?!
-powiedziałaś, że mnie nie kochasz! co miałem zrobić?
-zrobiłam to dla ciebie. żebyś nie musiał się ze mną męczyć. to by było cholernie egoistyczne.
teraz nic nie powiedział. wiedział, że ostatnią rzeczą jakiej teraz potrzebowałam, była kłótnia.
poczułam jak siada obok mnie dając swoim objęciem przyjemne ciepło. zamknęłam oczy i chłonęłam jego zapach. tak bardzo chciałam żeby został, ale wiedziałam, że on mnie nienawidzi. zrobiłby to tylko i wyłącznie z litości, a tego bym nie zniosła.
położyłam głowę na jego ramieniu.
-kocham cię dupku -powiedziałam cicho, jakby sama do siebie.
spojrzał na mnie ze smutkiem, jakby musiał zranić mnie dla mojego dobra.
-brałaś prawda? brałaś, bo cię zostawiłem prawda?! -zapytał drżącym głosem. wiem, że nie zniósłby prawdy. nie mogłam obarczyć go moją głupotą i lekkomyślnością. to ja musiałam dźwignąć ten ciężar.
-nie brałam. chociaż cholernie chciałam.
znowu przycisnął mnie do siebie mocno, tak jak wtedy, u niego w domu.
-tęskniłam
-za czym? za kolejną działką? -powiedział chłodno. nieprzyjemny dreszcz rozszedł się po ciele.
-ty nią jesteś. -powiedziałam i odsunęłam się od jay'a na 'bezpieczną', cokolwiek to znaczyło, odległość.
przesunął dłonią po moim ramieniu, szyi i w końcu chwycił moją twarz.
-nawet nie wiesz jak ja cię kocham -powiedział cicho i zaśmiał się w sposób jaki wprost ubóstwiałam.
-nie wkurzaj mnie. i tak wyślesz mnie na ten pieprzony odwyk! -próbowałam uwolnić się z uścisku jego silnych dłoni.
-po co patrzysz w przyszłość? będzie co ma być -powiedział czule.
uderzyłam lekko pięścią w jego pierś, na znak protestu.
-przymknij się -powiedział ironicznie i na co czekałam od dłuższego czasu pocałował.
nie zważając na konsekwencje, bez żalu, bez ograniczeń. tworzyliśmy swoją popapraną i cholernie pogmatwaną bajkę. zamiast księżniczki była narkomanka w popsutych glanach, zamiast księcia... hmm, książę w jakimś stopniu był, a zamiast pięknego zamku, gdzie mieliśmy żyć długo i szczęśliwie był kurdę park i na pewno nie będziemy żyć długo i tym bardziej szczęśliwie. pieprzyć księżniczki, ja chcę ku.wa papierosa!
-idź do diabła jay!


To co dla jednego jest pożywieniem, dla drugiego jest trucizną.


Bezsilność podzieliła nasze dwa światy. Duch i Anioł spotkali się w piekle rozpętanym na ziemi. Pieprząc opinię niewidzialnie pięknych ludzi. Niczym widma zagubieni w nicości dzisiejszej rzeczywistości. To miłość wybrała im taki los. Takie życie mogło przemijać bok nich. Intruz w cudnej krainie zakłamanych świętością Aniołów. Niemy krzyk wydobywający się z jej ust, wołający rozpaczliwie o pomoc. Nieusłyszany przez nikogo. Niezrozumiany przez nią samą. Zagubił ją gdzieś w jej podświadomości.
Miałam dwa nałogi, które kochałam jednakowo, ale z któregoś musiałam w końcu zrezygnować. Musiałam stracić połowę człowieczeństwa na rzecz miłości. Nie byłam na to gotowa. Heroina… moja znienawidzona kochanka. Zabijała mnie dzień po dniu, doszczętnie niszcząc od środka. Jared… mój upragniony dar, który bezsilnie próbował podnieść mnie z dna, na którym znajdowałam się od chwili przyjścia na ten świat. Czy wybór należał do tych trudniejszych? Teoretycznie powinnam wybrać tego, który potrafi pomóc i zrobić dobrze, niż tą, która zabija. Łatwe, ale nie dla narkomana, który umierając żyje dla kolejnej działki. Wiedziałam jedno. Musiałam wybrać, albo chociaż pozwolić sobie pomóc, ale nawet na to nie było mnie stać. Byłam zagubionym elementem dziecinnie prostej układanki, zwanej potocznie bagnem.
Siedział na kanapie obejmując mnie w pasie. Patrzył złowrogim, ale jednocześnie czułym wzrokiem na to nieszczęście siedzące mu na kolanach, które on rzekomo kochał.
-wiem, że mnie okłamywałaś. Wiem, że brałaś przez ten cały czas. –znowu zaczął niewygodny temat. I  skąd on do cholery wszystko o mnie wiedział?! Był jak mój cień. Tyle, że nadopiekuńczy.
-nie brałam! –wyrzuciłam mu żałośnie, nie patrząc mu w oczy.
-dlaczego znowu kłamiesz?
-bo sama chcę wierzyć w te kłamstwa! I błagam ty też uwierz!
Nie chciałam przyznać się sama przed sobą, że jest ze mną coraz gorzej. Mój widok, moje słowa, mój nałóg łamały serce jaredowi, ale te kłamstwa to była właśnie moja własna interpretacja prawdy. Wiara w niedorzeczność dawała dziwne poczucie bezpieczeństwa.
-a ty co jay! Znowu kłócisz się z ‘ćpuneczką’? –krzyknął idący w naszą stronę shannon.
-odpieprz się shann! –odburknęłam z niechęcią do starszego leto.
-bo co? Bo pójdziesz i naćpasz się z rozpaczy? Chyba tylko to potrafisz!
-wal się tatuśku! Chcesz działkę? Mogę ci załatwić
-wiesz, chyba nie należę do twojego pieprzonego świata, malutka!
-daj spokój –wtrącił się jay. Jednak żadne z nas nie zwróciło na niego uwagi.
-jesteś zwykłą narkomanką, która niszczy mojego brata! –powiedział z dziwną nienawiścią w oczach. Wiedziałam, że mnie nienawidzi. Wiedziałam też, że niszczę życie jaredowi. Że nie jestem godna, żeby mieć przy sobie takiego kogoś jak on. To było egoistyczne, ale nie mogłam bez niego żyć. Pieprzyć wyrzuty sumienia. Tak! Właśnie tym byłam – szmatą, która niszczyła życie swojej miłości.
-przestań shann! Ja ją kocham -krzyknął nagle jared
-nie! –przerwałam mu. - To prawda, shannon, masz rację. Wiem, że jestem nic nie wartą szmatą, ale ty nigdy nie przechodziłeś tego co ja! Nie wiesz co znaczy być na głodzie.
-sama tego chciałaś laleczko. Teraz sama się z tego wygrzebuj! –podszedł do mnie i powiedział cicho, drżącym ze złości głosem
-dość tego! –zasłonił mnie jay. –daj jej święty spokój! To moje życie i wiem w co się wpakowałem. Teraz to też mój nałóg! I nawet ty tego nie zmienisz shann.
Shannon nic nie mówiąc poszedł do swojego pokoju. Chwilę potem cała okolica słyszała dźwięki jego perkusji.
-jay, on ma rację
-chodź tu. –jay siedział na łóżku i przytulił mnie mocno, nie dając możliwości oddechu. –pozwól mi.
-wiesz, że to jest silniejsze. Nie powinieneś się przy mnie męczyć!
-nawet tak nie mów. –zamknął mi usta swoim pocałunkiem. Fuck! Jak to działało.
-ale jest też coś takiego jak odwyk. –no nie! Wiedziałam! Nienawidziłam tego słowa, szczególnie, kiedy wypowiadał je jay.
-tylko nie to! Ja dam radę, tylko bądź przy mnie, błagam! – prosiłam żałośnie, wtulając się w moją miłość i w moim mniemaniu jedyny możliwy, skuteczny odwyk.
-nie mogę cię tak zostawić… dlaczego nie chcesz iść na to głupie leczenie?
-jay… proszę…
Wiedziałam, że był w stanie dla mnie zrobić wszystko, ale nie mogłam pogodzić się z myślą, że miałby dla mnie cierpieć. Nie na tym polega miłość. Kiedy kochamy czasem musimy pozwolić odejść, dać wolność. Pozostać niewidzialnym na jakiś czas. On wiedział kiedy zniknąć i jednocześnie cały czas przy mnie być


Zostałam sama w wielkim pustym domu. Nienawidziłam ich tras koncertowych. Przez cały czas biłam się sama ze sobą. Przede mną leżała jebana działka. Po policzkach spływały łzy nienawiści. A w głowie obraz odchodzącego jay’a. psychopatyczne myśli błąkały się po umyśle. Myślałam, że panuje nad sytuacją, że mam kontrolę. Ale to była wojna. Musiałam zawalczyć, albo ponownie uciec. Odwrócić się od wszystkich i zamknąć w swoim pieprzonym świecie, do którego nikt nie ma dostępu. Miałam wziąć, zanurzyć się ponownie w rozkoszy zabijającego mnie narkotyku, kiedy zadzwonił telefon.
-pieprz się jay! –rozwścieczona krzyknęłam do telefonu.
Wybiegłam z domu. Nie chciałam z nikim rozmawiać. Po prostu. Chciałam zostać sama ze swoimi chorymi problemami. Cisza ogarnęła wszystko dookoła. Byłam tylko ja i urojony jay. Pieprzył coś o dobrych i złych wyborach. Nękał. Jedwabiście czystym głosem krzyczał cicho do ucha.
Pobiegłam, weszłam po cichu do domu i straciłam kontrolę. Dalej niewiele pamiętam.
-jared! Zostaw ją! To narkomanka –słyszałam przytłumiony głos pieprzonego shanna
-zostaw mnie w spokoju! –krzyczał załamany jared. –zostaw mnie. –powtórzył teraz już cicho, jakby nie chciał kogoś obudzić. A powinien! Powinien obudzić mnie z tego snu, w który nie chciałam cały czas uwierzyć.
-jestem tu kochanie. Ku*wa jestem! –powiedział przez złość i uklęknął przy mnie, mocno przytulając.
Czułam się okropnie. Dlaczego go tak raniłam? On nie zasłużył na takie traktowanie, a ja, suka, rujnowałam mu życie.
Znowu ta sama sytuacja. Ja, on i wyrzuty sumienia. Wstyd i chęć odebrania sobie życia.
-nie przepraszaj! –zaczął.
-właśnie, że będę! –powiedziałam cicho i niepewnie
-zamknij się
-sam się zamknij
-to ty się zamknij!
Ja się nie zamknę. Przepraszam!
-idziesz na odwyk, albo to koniec.
Zatkało mnie. Nie chciałam tam wracać. Do tych czubków. Ja byłam inna. Nie chciałam znowu tego przeżywać.
-chodź! Idziesz na odwyk, mała.
-nie mów tak i nigdzie nie idę! –wiedziałam, że jest silniejszy i na pewno da sobie ze mną radę, ale próbowałam pozostać na podłodze przez jak najdłuższy czas. Trwało to może ułamek sekundy.
Niesiona przez jay’a krzyczałam prawie przez płacz, prawie przez śmiech.
-nie pójdę. To tylko jedna działka!
Na drodze stanął jaredowi pieprzony starszy leto. Jak ja go nie cierpiałam. Owszem był dla mnie wzorem, był moim guru, ale do czasu kiedy go bliżej nie poznałam. Był gderliwa i samolubną gwiazdką rocka, uważającą się za pępek świata.
-nie pakuj się w to jay! –powiedział męskim głosem.
-niby w co?
-zostaw ją. Dobrze ci radzę
-ja tu jestem ty wredny deklu! –przypomniałam mu o swojej osobie.
-nie da się nie zauważyć laleczko  –odburknął nieprzyjemnie.
-pytałam czy chcesz działkę, ale się nie załapałeś cieniasie. Tak mi przykro. –powiedziałam sarkastycznie.
-przestańcie. Słyszycie? –wtrącił się jared.
-kochasz ją? –spytał niespodziewanie tomo.
Tego kolesia to ja ubóstwiałam.
-po co pytasz?
-jak kochasz, to nie słuchaj tego popaprańca, który nie miał orgazmu od dobrych paru miesięcy i zostań ze ślicznotką.
-popieprzeni jesteście! –powiedział z wyrzutem shannon do brata i kumpla, i wyszedł trzaskając za sobą drzwiami.
-jay… -zaczął tomo. –przejdzie mu. Musi ochłonąć
-wiem, znam go od czterdziestu lat. –zaśmiał się jay.
-jezu, jaki ty stary jesteś –walnęłam.
Tomo zaczął się śmiać, a jay pocałował przygryzając wargi w wyrazie zemsty.
-aałaa! To boli –krzyknęłam i uderzyłam go w pierś.

Zawiózł mnie na plażę. Nie byliśmy tam od wieków, a to właśnie tu wszystko się zaczęło. Było zimno. Wiatr nieprzyjemnie uderzał o moją twarz, którą ukryłam w piersi jay’a, wsłuchując się w bicie jego serca.
-jeśli nie dotrzymasz słowa, jeśli teraz weźmiesz, to będzie koniec.
Rzucił działkę pod moje stopy. Miałam wybrać. Teoretycznie łatwy wybór. Jednak nie dla mnie. To tak bolało, kiedy patrzyłam na nią i nie mogłam skosztować, nie mogłam zatracić się w jej objęciach. Ale byłam już przecież w objęciach mężczyzny, którego kochałam, który tyle dla mnie poświęcał. Który mnie KOCHAŁ.
Podniosłam działkę i uwolniłam się z jego uścisku, zmierzając w kierunku morza…










stał wpatrując się z nieopisanie żałosną nadzieją na to, że jednak cofnie się czas, zostawię tą cholerną działkę i będziemy szczęśliwi. ale tego skubańca nie da się już cofnąć. płynie z nadmierną prędkością, zabierając ze sobą wszystko. uczucia, wspomnienia, człowieczeństwo. a może to nie czas zabiera nam życie. może to my sami zatracamy się bez pamięci, zapominając o tym co najważniejsze?
czułam na sobie jego wzrok. ściskając w ręku swoją boginię szłam dalej w kierunku cudnie lazurowego oceanu.
-właśnie tego chcesz? -krzyknął nagle bezdźwięcznym głosem.
nie odpowiedziałam. bałam się przyznać do własnej niewiedzy, do popełnionych błędów, których za chwilę miałam odczuć konsekwencje. spojrzałam na niego i wyrzuciłam moją kochankę w głębię pieprzonego oceanu.
-nienawidzę cię! nienawidzę cię jay! -krzyczałam rozhisteryzowana.
co ta jebana heroina ze mną zrobiła. zniszczyła mnie. teraz stałam tu jak jakaś wariatka i krzyczałam sama do siebie. nie wiedząc co dalej będzie, co przyniesie przyszłość. krzyczałam, próbując wyprzeć się swojej przeszłości, o której wciąż przypominały kolejne sekundy.
przytulił mnie do siebie mocno, nie zwracając uwagi na wypowiadane przeze mnie wyzwiska. po prostu przytulił. pieprzony szantażysta.
-chcę tu zostać. -poprosiłam przez płacz. nie wiem sama w jakim celu.
-dobrze skarbie. -odpowiedział czule. -ale obiecaj. obiecaj!
-przysięgam jay. to koniec




czasem nie zauważamy drugiej osoby, zaślepieni tym co uważamy za stosowne.

teoretycznie miałam zacząć nowe życie. ale teoria nijak ma się do rzeczywistości. niestety. Liczymy na więcej niż na to zasługujemy, a jeśli już dostaniemy od losu ten jeden, niepowtarzalny dar, znajdujemy sobie kolejne powody, dla których niszczymy dane nam szczęście. Nie słyszymy własnych łez, nie zwracamy uwagi na swoje poglądy. Po prostu chłoniemy to czym darzy nas Bóg. Ja byłam żywym dowodem na to, że mając wszystko, dążyłam do odebrania sobie mojego jedynego daru. czym dla mnie była miłość? Skoro nie potrafiłam jej docenić? pieprzone stereotypy i szufladkowanie. Według innych będąc innym, nie masz prawa na bycie tak samo szczęśliwym. A co znaczy być innym, poznałam dopiero wtedy, gdy stałam się sobą. Byłam sobą, w nieswoim mniemaniu. I w otumanionej świadomości tym kłamstwem było ponoć szczęście. Wszechobecna hipokryzja i nastoletnie dziwki. Sorry, w takiej właśnie rzeczywistości żyjemy.

od dłuższego czasu pomieszkiwałam trochę u siebie, trochę w domu świętej trójcy. nie mogłam już znosić widoku starszego leto. i z wzajemnością. Jedynie do laleczek, które nałogowo posuwał był miły jak dla nikogo na tym świecie.
-oo widzę, że nasza ślicznotka wstała. czy może coś na śniadanko? -wiedziałam, że mówi to z sarkazmem.
-hmm... może powiem tak - pieprz się tatuśku?
-co jay w nocy nie dogodził?
-jesteś chory!
-hej, mała, mówię na serio. chcesz coś?
-spieprzaj! –burknęłam pod nosem
-obrzucanie mięsem. O to ci chodzi? Nie chcę się z tobą kłócić. –powiedział dziwnie miłym głosem. I o co mu chodziło?
-chyba wyraziłam się jasno i odczep się. już się zmywam, nie musisz udawać, że mnie lubisz, bo jay ci kazał. a właśnie gdzie on jest?
-pojechał na wywiad do jakiejś gazety. -odpowiedział nienaturalnie miłym tonem shann
-pogadamy? -spytał nagle. zatkało mnie. on? i rozmowa? jeszcze w dodatku tak ten miły ton i uśmiech na twarzy.
-mamy o czym gadać?
-nie wiem jak to wygląda z twojej strony, ale z mojej perspektywy, tak mamy.
-przestań pieprzyć jak jakiś niedouczony psychoanalityk.
Miałam serdecznie dosyć tej dziwnej i prowadzącej do nikąd rozmowy. Nagle spojrzałam na niego z całkiem innej perspektywy. Stał się tak męski i dziwnie pociągający, jednak nadal pozostawał tym samym pieprzniętym gburem. Jego miodowe oczy kontrastujące z seksowną opalenizną. Kurwa! Ocknij się kobieto!
-przepraszam, już nie będę. –jego głos wyrwał mnie z zamyślenia. –ha! Widzę jak na mnie patrzysz!
-shann!
-słuchaj. -powiedział i pociągnął za sobą, tak, że opadłam na kanapę prawię stykając się z nim twarzą.
-odbiło ci?
-posłuchaj, proszę. -zaczął. serce biło jak głupie, a przecież tak go nie cierpiałam.
-nie mam całej wieczności, więc  się streszczaj.
-ale nie mów jaredowi. on wtedy by się wściekł. wiem jak bardzo mu na tobie zależy i co jest w stanie dla ciebie zrobić. wiem, że mnie nie znosisz i z wzajemnością...
-shannon do jasnej cholery! -krzyknęłam próbując wyrwać się z jego objęć. ale on chwycił mnie jeszcze mocniej i wbił w poręcz kanapy.
-kocham cię...
-no chyba się czegoś oćpałeś! puszczaj mnie! słyszysz?!
jak mógł mnie...
-co?! jak to mnie kochasz?! i puść natychmiast!
-nie wiem! – puścił mnie i patrzył w oczy.
-jeśli to jest jakiś żart, to masz przejebane! –powiedziałam z wyrzutem i chciałam wstać z tej pieprzonej kanapy, ale złapał mnie dość szybko za rękę i przysunął do siebie.
-nie wiem –powiedział szeptem. –po prostu nie mogę spać, nie mając ciebie obok siebie. I chociaż wiem, że z jay’em było ci wczoraj zajebiście dobrze, to wprost kocham twój widok o poranku. Potargane włosy i za duże koszulki. W tobie jest coś niezwykłego i to mnie wkurwia!
-shann… -szepnęłam ze zdziwieniem. Przecież to nie mogła być prawda. Przecież on mnie… on nie mógł mnie kochać. I tak samo ja nie miałam prawa do niego nic czuć. Zwykła litość przemówiła przez moje głupie serce i zatraciłam się w jego pieprzonych oczach. Przysunął twarz bliżej, przymykając powieki i z namiętnością przejeżdżając po mojej twarzy. Odruchowo cofnęłam się i chciałam uwolnić się z jego uścisku, ale nie pozwolił.
-puść! Szanuję cię, ale nic z tego i dobrze o tym wiesz! –powiedziałam najdelikatniej jak potrafiłam
-nie odchodź –powiedział stęsknionym i dziwnie przerażającym głosem. Ścisnął mocno moją dłoń
-au! Shannon ja nie żartuję! Puszczaj natychmiast!
Co to miało być? Zaczynałam mu może nie ufać, ale przekonywać się do niego, a on wszystko popsuł. Chciałam uwolnić z jego uścisku, ale nie dawał takiej możliwości. Zaczynałam się już bać..
-kurwa puszczaj słyszysz? Bo zaczynam się bać. Tego chcesz? –moje krzyki na nic się zdawały. Trzymał mnie w objęciach nie dając oddychać. Przeważająca cześć mojego umysłu chciała uciec, ostrzegała mnie przed tym człowiekiem, ale druga… jakąś cząstką ciała chciałam zostać przy nim i wtulic się w jego męskie ramiona.
-błagam! Nie krzywdź mnie! –krzyknęłam i kolejny raz podjęłam próbę ‘ucieczki’
-what the fuck is that?! -usłyszałam głos jareda
shannon momentalnie się ode mnie odsunął i w tej samej chwili dopadł go jay. przycisnął do ściany, odcinając możliwość oddechu.
-pieprz się jay!
-co jej zrobiłeś?! gadaj! -krzyczał rozwścieczony. w jego oczach widziałam obłęd. 
-sama tego chciała. pieprzona narkomanka. za jedną działkę była w stanie cie zdradzić. i no niejeden raz! 
shannon próbował się wyrwać, ale jay przycisnął go jeszcze mocniej, zwalając przy tym wazon kwiatów stojący na szafce.
-jeśli jeszcze raz ją tkniesz!
-no to co mi zrobisz braciszku?
-zabiję cię! słyszysz?
nawet nie próbowałam ich rozdzielać. wiedziałam, że to nic nie da. jared był rozwścieczony, a po drugie cieszyłam się, że shannon dostanie za swoje. co on sobie myslał? miałam ochotę zapaść się pod ziemię. chciałam płakać. dotyk jego rąk pozostał na moim ciele.
-co tu się ku.wa dzieje?! -krzyknął tomo, którego obudzili bijący się leto.
-zapytaj tego poaprańca! -powiedział jay patrząc się wściekłym wzrokiem na shannona i jednocześnie puszczając go w taki sposób, że uderzył o szafkę.
tomo podbiegł do nich klnąc coś pod nosem
-odwróciłam się i ukryłam twarz w dłoniach. nie chciałam myśleć. to było takie dziwne i niedorzeczne. przecież on mnie nie cierpiał. dlaczego teraz powiedział, że mnie kocha? i dlaczego co innego mówił jay'owi? miałam dość. chciałam zniknąć i nakopać shannonowi do dupska.
poczułam na sobie dotyk dłoni jay'a, poczułam jak jego klatka piersiowa styka się z moimi plecami. wzięłam głęboki oddech, jego słodki zapach otulił wnętrze mojego ciała.
-zabiję go. -powiedział nadal roztrzęsiony.
odwróciłam się, tak, że nasze usta prawie się spotkały.
-nie. 
-co nie? i tak go dorwę.
wiedziałam, że tu chodzi o coś innego. wiedziałam, że shann nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego. byłam na niego wściekła, ale intuicja mówiła, że muszę go chociaż spróbować zrozumieć.
-nie rób mu nic. po prostu przy mnie bądź -powiedziałam cicho.
jared przytulił mnie mocno. znów chciał mnie bronić swoimi silnymi ramionami przed nieuniknionym złem.
-będę. -jego czuły głos wywołał przyjemny dreszcz na moim ciele.
-musisz być. -poczułam jego usta na swoich. czułam jak się uśmiecha i wpił się w moje wargi.


*
Leżałam na jego torsie, rozkoszując się zapachem jego ciała i widokiem spokojnego oceanu. Aktualnie znajdowałam się w mojej prywatnej bajce, do której wstęp miałam tylko ja i mój najukochańszy na świecie książę. Przechodzące obok nas laski wpatrywały się z zazdrością i zdziwieniem, co taki przystojniak robi z takim nieszczęściem jak ja. Nie. Nie byłam słodką blondyną z wielkimi cyckami i różowym bikini. Szczerze mówiąc sama nie wiem co mogło mu się we mnie podobać.
-jay…
-czego ty znowu chcesz? –powiedział zawadiacko, za co dostał z pięści. Co oczywiście wcale go nie bolało. czasami żałowałam, że nie jestem równie silna co on. Wtedy byłby poturbowany. W zamian za cios z pięści odpłacił się buziakiem.
-jay… co by było gdybyśmy się nie poznali? –wyjechałam ni stąd ni z owąd.
-hmm… pewnie siedziałbym tu teraz z jakąś śliczną blondyną, ale na pewno nie dostawałbym od niej z pięści.
-a ona nie dostałaby za to buziaka. –powiedziałam uśmiechając się zalotnie, i jednocześnie domagając o coś co wprost uwielbiałam.
-no nie wiem, nie wiem… -odwrócił głowę w drugą stronę i zaczął się wrednie śmiać.
-dobra sam tego chciałeś!
Rzuciłam się na niego, lądując na jego ustach. Czułam jak się uśmiecha całuje mnie w czubek nosa. Chwycił mnie mocno i zrzucił z siebie po czym położył się na mnie i głaskał po twarzy. Zatraciłam się w jego pięknych, błękitnych oczach. Ta chwila mogła trwać wiecznie. My mogliśmy trwać wiecznie… złapał mnie za rękę, a drugą narysował na piasku jakiś dziwny kształt. Wziął garść biały, skrzący się piasek i rozsypał mi go na brzuchu, tworząc przy tym zniekształcone serce.
Zaczęłam się śmiać.
-no co? –spytał zdezorientowany.
-wiem, że nie masz talentu, ale aż tak? No wiesz, nawet porządnego serduszka nie umiesz narysować…
-taak? –powiedział tonem, który nie wróżył dla mnie nic dobrego.
-o nie! Nawet nie próbuj! Nie! proszę! –krzyknęłam już przewieszona przez ramię jay’a. wiedziałam, że  wyląduję w lodowatej wodzie. Nawet nie próbowałam się wyrywać. Poczułam tylko chłodną falę uderzająca o nasze ciała. Staliśmy po pas w zimnym oceanie, patrząc sobie w oczy. byłam tak nieziemsko zakochana, że nawet ogrom tego pieprzonego oceanu mi nie przeszkadzał.  Trzymał ręce na moich plecach, i delikatnie wgryzał się w szyję. Miękkie wargi doprowadzały do przyjemnego obłędu.
-będę miała kolejne pięćdziesiąt malinek -zaśmiałam się, a moje usta powędrowały przez jego szyję w kierunku ucha...
-o nie! gdzie mi sie pchasz z tym jęzorem? -powiedział stanowczo i dokańczał to co zaczął.
Jak ja to kochałam! Przy nim zapominałam dosłownie o wszystkim. Nagle zobaczyłam zbliżającą się do nas ogromną falę. Z wrzaskiem wskoczyłam na jareda, który śmiał się w najlepsze. Jakby nie wiedział, że nie umiem pływać. Co za chamstwo!  
-jay, ja się boję! Jaay! –zaczęłam krzyczeć.
Pocałował mnie w nos i wyszedł z przyczepioną do siebie wrzeszczącą histeryczką, z płytkiej wody. Postawił mnie na piasku i mocno przytulił nadal się śmiejąc. Zauważyłam, że  na coś się zapatrzył. Automatycznie odwróciłam się w tym samym kierunku.
Zobaczyłam ją. Piękną blondynkę idącą w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Nie była jednak tak śliczna jak na filmach. Zwyczajna laleczka, jakich są miliony na tym świecie.
-to ona… -wyrwałam go z zamyślenia.
-kto? –udał, że nie wie o czym mówię.
-jay… wszyscy na tym świecie wiedzą, że byłeś z Cameron Diaz.
-to już przeszłość Skarbie. –powiedział czule, ale widać było, że coś go gryzie.
-ty nadal…
-nie! Nawet tak nie myśl! To zakończony rozdział. Teraz jestem nowym człowiekiem, z nową, ukochaną kobietą u boku.
-to o co chodzi?
-po prostu niektóre wspomnienia wróciły. –powiedział patrząc na ocean.
Nie chciałam zamęczać go zbędnymi pytaniami, ale sam przywołał złe wspomnienia. Chciał to w końcu z siebie wyrzucić.
-to z nim mnie zdradziła.  Głupi chciałem się oświadczyć. Kupiłem pierścionek i jechałem z kwiatami do jej mieszkania. Teraz już wiem, że ten koleś uratował mnie od popełnienia największego w życiu błędu. gdyby nie tamten wieczór nie byłbym tu teraz z moją miłością. –spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął. -  Pieprzyła się z nim. Nawet mnie nie zauważyli. -Zamknął oczy. Widać, że go to bolało.- było jej kurwa tak dobrze, że z podniecenia zrzuciła z szafki moje zdjęcie, śmiejąc się słodko. –złapałam go odruchowo za rękę – po prostu wyszedłem. Poszedłem się uchlać, jak jakiś szczeniak. Chciałem zapomnieć, ale nic nie pomagało. Cały czas się zadręczałem. Każdą kobietę traktowałem przedmiotowo, nie potrafiłem ukazywać uczuć. Coś we mnie umarło. Może po prostu się bałem, że znowu ktoś zrobi mi takie świństwo. Ty mnie uratowałaś… - przytulił mnie z całej siły.
-ty… ty myślałeś, że ja też mogłabym… -zaczęłam niepewnie. Nie wiedziałam czy mogę poruszyć drażliwy temat.
-teraz już wiem, że nie. –powiedział, tym razem już całkiem normalnie i przewrócił mnie na piasek.
-suka. –powiedziałam z wściekłością. Jak mogła zrobić mu coś takiego?!
-ja tam jestem jej wdzięczny…
-wdzięczny?
-bo mam ciebie. –powiedział patrząc mi w oczy.


Robiło się już chłodno. Słońce subtelnie spadało w dół, by spotkać się ze swoim kochankiem – horyzontem. ostatni dzień spędzony razem. Pieprzona trasa koncertowa.
-musisz wyjeżdżać?  -spytałam z nadzieją, że jednak usłyszę to co chciałam usłyszeć
-pojedź z nami… -odpowiedział z nadzieją w głosie. –nie chcę cię tu zostawiać na tak długo.
-taak, ślicznotka niech tez pojedzie! –usłyszałam za sobą gruby głos Toma.
Obróciliśmy się i zobaczyliśmy Toma i Vick oraz tego gbura Shannona, niosącego cały pokład alkoholu. Widać było, że wszyscy są już po paru drinkach. Vick, z którą nie miałam jeszcze okazji lepiej się poznać, wesoło podbiegła, przytuliła przyjaźnie jay’a, a potem mnie.
-jestem Vick –widać było, że jest sympatyczna. Nie to co laski, z którymi przychodził na imprezy Shannon.
Miała długie ciemne włosy i bystre czarne oczy. Była taka drobna w objęciach ogromnego gitarzysty. Przez cały czas słodki uśmiech nie schodził z jej delikatnej, okrągłej twarzy. Widać, że była najpiękniejszą osobą w oczach Toma.
-to co? Pijemy ziomy! –krzyknął pijany już Shannon, trzymając za tyłek jakąś ślicznotkę. Ta chyba nie zwracała na niego najmniejszej uwagi i cały czas gapiła się zalotnie na jay’a. rzuciła w moim kierunku jakimś głupim tekstem, że muszę być jedną z wielu, i że sama przez to przechodziła. Miałam ochotę strzelić jej z liścia, ale zachowałam większą klasę od niej. Złapałam tylko jareda za rękę i dałam mu niespodziewanego buziaka, na co on odpowiedział bardziej namiętnym pocałunkiem…

Siedzieliśmy na plaży, w środku nocy, zaopatrzeni w najróżniejszego rodzaju trunki. Czego więcej potrzeba było do szczęścia? Ostatnia impreza, ostatnie chwile spędzone razem, przed tą pieprzoną, półroczną trasą koncertową. Byłam kompletnie pijana, tak jak chyba wszyscy. Siedziałam wtulona w ciepłe ciało jareda i rozmawiałam na bliżej nieokreślony temat z Vick. Była zajebista. Wydawało mi się, że znam ją od lat, a widziałyśmy się może drugi raz w życiu.
-dziewczyno, ty to masz szczęście… -powiedziała z uśmiechem, wskazując wzrokiem na śmiejącego się jay’a.
-to znaczy?
-to w jaki sposób on na ciebie patrzy… widać, że jesteś dla niego całym światem i masz go zostawić na pół roku?
-to nie ja go zostawiam Vick… nie chcę czuć się jak piąte koło u wozu
-jak? –powiedziała zaskoczona.
Czasami zapominałam o polskich nawykach językowych…
-vick? Czy trasa obejmuję Polskę? –spytałam nagle.
-tak. Po tym show bodajże w Krakowie, tak im się spodobało, że dodali ten kraj do trasy. Mówię ci, tamtego koncertu to ja w życiu nie zapomnę.
Zamyśliłam się na moment. Poczułam jak jay mocno mnie do siebie przyciska. Potem zobaczyłam przyglądającego mi się Shannona. Jego oczy… były takie smutne i przejęte. Nagle przestałam kontaktować. Zdecydowanie za dużo wódki…



Obudziłam się z potwornym bólem głowy, przytulona do SHANNONA?? W JEGO POKOJU?!
-o kurwa! –krzyknęłam sprawiając sobie tym samym jeszcze większy ból.
Wybiegłam z sypialni perkusisty i wpadłam to sypialni jareda. Zastałam tam śpiących Toma i jareda, wtulonych do siebie jak dwa gołąbki. Pokój przypominał co najmniej pobojowisko. Na palcach podeszłam bliżej, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Tomo obejmował jay’a w pasie i leżał na jego torsie. Natomiast jay… to już było coś. Namiętnie trzymał rękę na… tyłku Tomasza, a w drugiej trzymał butelkę po piwie. No pięknie facet zdradził mnie z jego najlepszym kumplem. Parsknęłam głośno śmiechem i od razu wycofałam, bojąc się, że zaraz któryś się obudzi. Ale Tomo tylko wtulił się jeszcze bardziej w klatkę piersiową jareda i tym samym go obudził.
-TOMO?! –jego wyraz twarzy był po prosty epicki. Spojrzał z przerażeniem na swoją dłoń, spoczywającą na tyłku Toma, po czym z obrzydzeniem wyskoczył z łóżka jak poparzony. Złapał się za pękającą z bólu głowę i spojrzał na śpiącego Toma, potem na mnie.
-to nie tak jak myślisz… chyba… -powiedział z przerażeniem.
Teraz to już naprawdę nie mogłam się powstrzymać. Zaczęłam się śmiać, co niezbyt uśmiechało się jay’owi.
-cicho, bo obudzisz moją kobietę. –śmiejąc się zatkał mi usta. –chodź, niech moje złotko się wyśpi. Wczoraj dałem jej nieźle popalić. –powiedział dalej trzymając mnie za usta i zamknął cicho drzwi. Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę, z tego, jakiego mamy kaca.
-pamiętasz coś, co mogłoby prowadzić do tego, że ja spałam s Shannem, a ty z… Tomem? –wizja przytulonych do siebie Tomcia i mojego faceta wywołała niekontrolowany atak śmiechu.
-nie pamiętam nic. Kurwa czemu ja spałem z Tomem? I kurwa ty z SHANNEM? –dopiero teraz to do niego dotarło.
-ej. Spokojnie. Byliśmy w ubraniach kiedy się obudziłam. I gdzie jest Vick?
I w tej chwili jared stanął jak wryty.
-co jest?
-patrz… -wskazał na kuchenny blat. Leżała na nim Vick.
o ja pieprzę! Tak się sponiewierać! Takiego kaca jeszcze chyba nie miałam. Nie pamiętałam zupełnie nic z poprzedniej nocy.
-jared, zabierz ją stąd. Biedna Vick.
Wziął ją delikatnie na ręce i zaniósł na obszerną kanapę. Przykrył ją kocem i zaczął czegoś szukać…
-wiesz, gdzie shannon trzyma portfel? –spytał
-po cholerę ci jego portfel?? –nie! Jeśli chodziło mu o to czy zużył wszystkie gumki, które tam trzymał, to ja mu nie pomogę w dochodzeniu.
-jared przesadzasz. To, ze spałam z nim w jednym łóżku jeszcze o niczym nie świadczy. Zresztą skoro nic nie pamiętam to nic nie było…
Złapał mnie w pasie i zaczął mocno tarmosić.
-no mówię prawdę! Nie musisz już mnie karać. Wiesz, że moja dynia pęka?! Dobra już! –błagałam.
Nagle ujrzałam JE! Piękne, lśniące i dwie! Tabletki przeciwbólowe. A raczej ją. Leżała w prawie pustym opakowaniu. Z bojową miną ruszyłam w ich kierunku.
-nie! Nie zabierzesz mi jej! –krzyknęłam do goniącego mnie jay’a.
Dopadłam pudełko, ale niestety silniejsze ręce tego wrednego, zdradzieckiego, niewiernego, kradnącego moje zbawienie faceta odebrały mi pudełko. Szybko połknął kapsułkę i pobiegł do lodówki po zimną wodę. Z niechęcią wzięłam pusty listek po tabletkach i przyjrzałam mu się dokładniej.
-jay! Nie chcę cię martwić, ale ona ci chyba nie pomoże. –zaczęłam się śmiać. No to ma to czego chciał.
Popatrzył na mnie dziwnym i podejrzliwym wzrokiem.
-wziąłeś tabletkę… ale antykoncepcyjną. –powiedziałam z udawanym przejęciem.
-nie… ty! Ty! Ty!
Zaczęłam się śmiać, ale ból głowy nie dawał za wygraną. Dźwięk telefonu uderzył o moją banię. Skrzywiłam się i złapałam w złości cholerny telefon.
-bierz to! –nakazałam w złości jaredowi.
-ale to nie mój! To cegła Toma.
-o kurwa!
-co? –jay podszedł bliżej.
Nad numerem pojawiło się zdjęcie tej blondyny i obściskującego ją Toma.
-no pięknie. Ja pierdole! Co on wczoraj nawyprawiał?! –powiedział przejęty. –daj, odbiorę. –wziął mi telefon z ręki.
-halo… -powiedział niepewnie.
-hej skarbie! –usłyszałam głos tamtej. Jay skrzywił się na sam dźwięk jej głosu. Wykorzystał to, że laska go nie rozpoznała.
 „POMÓŻ” –wyczytałam z jego ust.
-ale tobie się chyba coś pomyliło… ja mam kobietę! –usłyszałam przerażony głos jay’a.
Zaraz skończył rozmowę i zmartwiony popatrzył na śpiącą na kanapie Vick.
-jared… co ona ci powiedziała? –tak naprawdę chyba nie chciałam poznawać szczegółów ich rozmowy.
-o kurwa! –powiedział i rzucił telefonem o podłogę. -on się chyba z nią przespał…











Zostawiając za sobą przeszłość, robimy krok do przodu, ale zapominając o niej, stajemy w miejscu, nie pozwalając wspomnieniom tworzyć nas jako człowieka. Ja nie zapomniałam. Ja po prostu uciekłam, sprawiając, że stałam się nic nie wartym, a jednak człowiekiem. Bałam się wrócić, bałam się tłumaczyć. Po prosu bałam się cofnąć do przeszłości, by móc śmiało zrobić kolejny krok. Bez ucieczek, bez niedomówień. Zostawiłam wszystko co miałam – rodzinę, która mnie znienawidziła, fałszywych przyjaciół i pierdolony nałóg. Czy to źle, że zaczęłam nowe życie? Jednak jakaś część mnie dalej pozostawała niezmieniona, dalej potrzebowała kolejnej działki, dalej kochała te obskurne osiedla, zimne poranki i nieprzespane noce
Siedział zamyślony na zimnych schodach przed wejściem do domu. Bał się? Może strachem próbował wyrzec się własnych słabości. Może nie ufał sobie na tyle. Jak w takim razie ja miałam mu zaufać…
-o czym myślisz…? –usiadłam obok i położyłam głowę na jego ramieniu.
Popatrzył przed siebie. Nie odpowiedział. Przyglądał się tylko swoim myślom, które nie dawały mu chwili spokoju.
-a co jeśli to nasze ostatnie wspólne chwile? –powiedział zachrypniętym, ale nadal słodkim głosem.
-nie powinniśmy o tym myśleć. Dlaczego myślisz o tym co będzie? –przytoczyłam mu jego własne słowa.
-pamiętasz jak siedzieliśmy na ławce, po koncercie, na który przyszłaś po naszym rozstaniu?
Nie wiedziałam do czego dąży. I dlaczego przypomina te okrutne momenty, w których jeszcze całkowicie nie radziłam sobie z nałogiem, w których zostawił mnie sam na sam z pieprzoną heroiną.
-pamiętam moment, w którym uświadomiłem sobie, jaki byłem głupi, że cię zostawiłem, wiedząc, że znowu do tego wrócisz.
A więc to o to chodziło. Bał się, że znowu zacznę brać. Że bez jego kontroli ponownie wpadnę w to gówno. Przecież przez pół roku mogłam zaćpać się na śmierć. Jedna mała dawka, później nawracający głód i coraz większe działki. Brak jakiejkolwiek samokontroli. To tego się obawiał.
-nie ufasz mi…
-nie ufam twojej psychice, a wiem, że jest słaba. –powiedział przytulając mnie mocno. –gdybyś pojechała z nami. Miałbym większą pewność. I miałbym cię cały czas obok siebie. Czemu nie chcesz jechać w tą trasę?
Szczerze sama obawiałam się tego, że nie wytrzymam. Ponownie. Sama myśl o narkotykach… nagle zrobiło mi się zimno. Całe ciało zaczęło się trząść. Każda jego część nagle zaczynała boleć. Nawet oddech sprawiał potworny ból. Pierdolony głód. Wiedziałam, ze to musi kiedyś wrócić. Wiedziałam, ze to tak łatwo nie odpuszcza. Zacisnęłam pięści i uderzyłam w jakiś stojący obok przedmiot. Zaczęłam płakać. To tak bolało! Tak cholernie bolało! Czułam jak jay łapie mnie za ręce, uniemożliwiając jakiekolwiek ruchy. Zacisnęłam zęby. Chciałam krzyczeć! Chciałam znowu wziąć! Szeptał coś z przejęciem. Objął mnie czule, jednak nie pozwalając się ruszyć. Wiedziałam, że to mi jest właśnie potrzebne. Izolacja, stanowczy nakaz, ale on powrócił. Wewnętrzny głos, rozjuszył pożar w moim umyśle, w moim całym ciele.
-zabieram cię stąd skarbie. –mówił chaotycznie, żeby tylko zagłuszyć ten pieprzony głos w mojej pojebanej głowie. –pojedziemy gdzieś tylko we dwoje. Obiecuję. Będziemy tylko we dwoje. Ty i ja, moje kochanie. –mówił dalej prawie przez płacz.
-pomóż mi! Nie dam rady! Błagam! –krzyczałam. Moje ciało było sztywne. Nie mogłam się ruszyć, jednocześnie chcąc rozwalić wszystko dookoła. Byłam bezsilna. Poddałam się temu co nade mną zapanowało. Głód nie dawał za wygraną. Ciało domagało się chociaż najmniejszej ilości narkotyku.
-Tell me would you kill to save a life?
Tell me would you kill to prove you're right?
Crash, crash, burn, let it all burn
This hurricane's chasing us all underground
Nagle zaczął śpiewać moją ukochaną piosenkę. Jego głos dał dziwne ukojenie. Chłonęłam teraz nie pragnienie, ale słowa.
No matter how many deaths that I die I will never forget
No matter how many lies that I live I will never regret
There is a fire inside of this heart in a riot about to explode into flames
Where is your god? Where is your god? Where is your god?

Zaczęłam płakać. Niekontrolowane łzy popłynęły po policzkach. Wplotłam palce w jego dłonie i złapałam głęboki oddech. Przestałam myśleć o tym co mną kierowało. Wsłuchałam się w kojący ton jego głosu i słowa piosenki. Nie  wiedziałam gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Opadłam wycieńczona na trzymającego mnie w objęciach jareda.
-kocham cię –powiedział cicho i zaniósł na rękach do łóżka. Odpłynęłam rozkoszując się zapachem jego ciała.


-jared?! Czy ciebie popieprzyło? –zajebiście. Jeszcze tego brakowało, żeby mnie porwał! Teraz to już na pewno nie miałam jak uciec. Siedziałam w samolocie! Nawet nie wiem jak się tam znalazłam i gdzie leciałam.
-po dłuższym zastanowieniu chyba tak. Popieprzyło mnie. –powiedział z ironią i zaczął się śmiać.
-jay! To nie jest zabawne. Ty mnie porwałeś i ja nie mam zamiaru jechać z tobą do jakiegoś Dubaju. Powiedziałam stanowczo, że nie chcę, ale nie! Ty musiałeś mnie porwać. Wiesz, ze to jes.. –zamknął mi usta tym swoim cholernym pocałunkiem. –wieszżetojesgytpoważnenprzestswo? –mamrotałam coś pod nosem z jego językiem w ustach. Zacisnęłam zęby i teraz to ja zaczęłam się śmiać.
-auć! To, to bolało! –powiedział z grymasem na twarzy.
-nie dałeś mi dokończyć!
-i nie mam takiego zamiaru –no i znowu stanowczo kazał mi się zamknąć, ale bez użycia słów.
-hola hola! Mogę chociaż wiedzieć gdzie się znajduję i gdzie ja lecę? –spytałam znowu przygryzając mu ten jęzor.
-aktualnie jesteś gdzieś nad oceanem..
-o kurwa! Nie! –z przerażeniem wyjrzałam przez małe okno. Zobaczyłam pod sobą WODĘ! Ogrom wody. Teraz to ja miałam ochotę po prostu go zabić. A najlepiej wypchnąć go przez to okno. Ale on znowu przyciągnął mnie do siebie i pocałował w czubek nosa.
-nie bój się, ze mną jesteś bezpieczna. –tak szczególnie kiedy się mnie porywa!
-spieprzaj! I na odległość trzech metrów, dopóki nie będę chciała, żebyś mnie pocałował.
Odsunął się grzecznie i jak gdyby nigdy nic założył słuchawki. Oparł wygodnie głowę o siedzenie i ani trochę nie przejął się tym, że ja tu się na niego wściekam.
-no dobra. Już mi przeszło.
Zaśmiał się słodko i chwycił za kark, przyciągając lekko w swoją stronę. Pieprzyć, że jesteśmy w samolocie i ludzie się na nas gapią. Wpił się w moje usta, co jakiś czas lekko muskając je swoimi miękkimi wargami.

JARED

Tak bardzo żałuję tego, że ją zostawiłem samą tamtego wieczoru. Byłem na tyle głupi, żeby wystarczająco zaufać. Uwierzyć, że się powstrzyma. Naiwny głupek. Gdybym mógł przewidzieć… masa koncertów, napalone fanki – to ją przerosło. Czułem, że powoli ją tracę. Czułem, że któregoś samotnego wieczoru w końcu sięgnie po działkę. Ale nie myślałem, że zrobi coś takiego! Zaćpała się prawie na śmierć. Tylko dlaczego?! Przecież byłem blisko. Nie zostawiłem jej samej ze wszystkimi problemami. Byłem tak blisko i jednocześnie tak daleko. Nie widziałem, że coś nie daje jej spokoju. Coś cały czas ją dręczyło. Tego dnia nie wytrzymała. Wzięła tak dużą działkę, że zaćpała się prawie na śmierć. Znalazł ją Shann. Prawie nieprzytomną w naszym pokoju hotelowym. Siedziała skulona na łóżku ze słuchawkami, z których leciało Hurricane. Pewnie znowu dopadł ją ten pierdolony głód.
Minęło kilka dni zanim zaczęła normalnie funkcjonować. Spędzałem z nią każdą noc, czuwając przy szpitalnym łóżku. Wiem, że to była tylko i wyłącznie moja wina. Znowu się oddaliła. Znowu uciekła w narkotyk. A ja nie mogłem już nic zrobić. Było za późno, żeby pomóc opanować głód. Wzięła. Zatraciła się. Przedawkowała. Jej żałośnie słodki widok, kiedy w końcu otworzyła oczy…

SAMI

Nie potrafiłam mu wyjaśnić dlaczego. To ponownie nade mną zapanowało. Pamiętam ten chłód bijący ze wszystkich stron pieprzonej szpitalnej sali.
-muszę zapalić –moje pierwsze słowa po przebudzeniu. Byłam na siebie wściekła. Znowu się poddałam. Byłam słabą zdzira, która bez problemu mogłaby dać za najmniejszą działkę.
Patrzył na mnie, nie zwracając uwagi na to co mówię.
-daj mi fajkę i nie patrz tak!
-umiesz podać chociaż jeden racjonalny powód dlaczego…?
-to wróciło…
-dlaczego –przerwał mi. –dlaczego jestem takim cholernym idiotą? –złapał się za opadającego na jego czoło, ‘przyklapniętego’ irokeza.
-to dzięki tobie żyję.
-chyba dzięki mnie tu jesteś!
-nie! Dzięki tobie żyję skarbie… -powiedziałam łapiąc go za rękę.
- Do you really want? –szepnęłam.  
Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem.
- Do you really want me dead?
Or alive to live the lie? –dokończyłam cytat z piosenki.
-to cię uratowało? –powiedział drżącym głosem i ścisnął moją dłoń z całej siły.
-ty mnie uratowałeś, chociaż cię przy mnie nie było…

*
 Czasami jesteśmy bezsilni, wobec nieprzewidywalnego biegu wydarzeń. czasem pozostaje nam patrzeć, jak życie stacza nas z każdą chwilą coraz niżej. Musimy zniknąć. Pozostawić niepewność i dać się ponieść. Obojętni i zimni. Żyjemy we własnych bajkach, które kończą się happy endem tylko w naszych snach, do których nie mamy prawa. Ta historia nie mogła mieć dobrego zakończenia. Ją bóg z góry skazał na porażkę.
Życie nie daje ostrzeżeń, choć zdawać by się mogło, że właśnie tego potrzebujemy. Nie ma świadków i zbędnego alibi. Ponosimy konsekwencje, za coś czego nie popełniliśmy, przyznajemy się do cudzych błędów, spełniamy czyjeś marzenia i oczekiwania. Cudze ambicje niszczą umysł, zatruty przez niedorzeczności. Tylko miłość sprawia, że na chwilę możemy się oderwać. Wyzwala nienaturalnie silne emocje. Otula wszystkie zmysły cudnie słodkim zapachem jego ciała. Splecione dłonie dają nieobecne ciepło i poczucie żałosnego spełnienia. Przyspieszone bicie serca, każda kolejna stęskniona łza, spragniona czułego tonu. To wszystko może jest tylko złudzeniem, w którym nieświadomie tkwimy, zaślepieni szczęściem. Szczęściem, które nas niszczy. Odbiera nam resztki rozsądku i kreuje nową, niekoniecznie dojrzalszą osobowość. jednej nocy płoniemy, po to, by wraz z nadchodzącym świtem nie przejmować się konsekwencjami. Żyjemy chwilą ucząc się na własnych, niepopełnionych jeszcze błędach. Tak naprawdę nie jesteśmy panami własnego losu – jest nim dana chwila. To na nią jesteśmy zdani. Musimy zabić tą, by móc oddychać kolejną. łamiemy zasady, poznajemy nowych siebie. Bez względu na to co powiedzą inni, żyjąc dążymy do śmierci.  Ale tym właśnie jest cholerna euforia, której wszyscy pragną. Pożądaniem, miłością, tym dobrze mi znanym widokiem jego oczu, gdy budziłam się u jego boku. Może dla mnie szczęściem był fakt, że nie uciekłam. Dałam nad sobą zapanować, niczym małe bezbronne dziecko. Za najdroższą w sklepie zabawkę oddałam wszystkie stare, zniszczone lalki, do których byłam tak przywiązana. Wszystkie emocje, nieprzespane noce, nieporozumienia i poświęcenia. Tym dla mnie było szczęście – ulotny i niepewny stan, który bezdusznie zrzuca nas na samo dno, kiedy tylko ma taką sposobność.
„The promises we made were not enough
The prayers that we have prayed were like a drug
The secrets that we sow we'll never know
The love we had, the love we had
We had to let it go”



 Czy można kochać naprawdę? Czy można kochać z tak nieopisaną siłą, że jest się w stanie zabić dla drugiej osoby? skoro sami nie wiemy, czy nasze życie jest tylko złudzeniem czy rzeczywistością. Poznać smak miłości, to jak dotknąć czegoś co nie istnieje. To jak poczuć zapach bezwonnego, ale cudownego kwiatu. Być może to nie powinno się tak potoczyć. Może wcale nie powinni byliśmy się poznać. Może…
„Aby się odnaleźć, zagubimy się wewnątrz”

Tej nocy płonęliśmy. Podniecający sen, z którego nie mieliśmy zamiaru się budzić. Czułam jak muskając opuszkami palców kolejno każdą część mojego ciała, rozpala je do czerwoności. Pisał miłosnym atramentem nasze imiona na moim brzuchu, wymawiając przy tym słodko nieokreślone bliżej słowa. Oczy chłonęły widok prawie nagiego ciała. Zbliżył się dotykając swoim nagim torsem mojej klatki piersiowej. Każdy centymetr kwadratowy domagał się więcej. Pragnęłam teraz tylko jego dotyku, jego niezwykłej bliskości. Pragnęłam go poczuć. Całą sobą. Zaczął namiętnie całować – łapczywie i prawie brutalnie przywłaszczył sobie moje wargi. Bez opamiętania błądził dłońmi po prawie nagim ciele, wywołując cholernie przyjemny dreszcz. Całował jak nigdy wcześniej – jego wargi płonęły, podniecony szept i spragnione mnie ciało. Złapał mnie za ręce i przycisnął je mocniej, wgniatając w łóżko. Nagle przeszył mnie podniecający dreszcz. ciało nieoczekiwanie wygięło się w górę, uderzając o jego muskularny tors.
-jay! –krzyknęłam
Wplótł swoje palce w moje, nie przestając całować. Fala gorąca uderzyła kolejny raz w moje rozpalone już ciało. Powoli wyplątał dłonie z mojego uścisku i przejechał nimi w dół po moich rękach, biuście, mocniej ściskając okolice brzucha. Popatrzył podnieconym wzrokiem i pogładził mnie po policzku szepcząc coś do ucha i delikatnie je przygryzając. Byłam za bardzo rozkojarzona, żeby zrozumieć jego słowa. Po prostu chłonęłam jego głos, jego zapach, jego ciało, które doprowadzało mnie do szału. Każda moja komórka, domagała się więcej. Wirowaliśmy w rozpalonej burzy. Było mi tak nieprzyzwoicie przyjemnie, kiedy nasze ciała połączyły się w jedno. Niekontrolowany krzyk wypełnił przestrzeń. Wgryzał się delikatnie w szyję, kark, biust i brzuch. Wargi, tak miękkie i rozpalone wypowiadały jego imię. Łapiąc za pośladki, zdecydowanym ruchem przysnął mnie do siebie, sprawiając jeszcze większą przyjemność. Podparł się umięśnionymi rękami i muskał ustami kolejno każdą część mojego ciała. Ta noc nie miała się dla nas skończyć. Mieliśmy spłonąć wraz z naszymi uczuciami i podnieconymi szeptami. Akt łączący miłość z nienawiścią. Subtelność z brutalnością. Niebo i Piekło połączone ze sobą…

I love the way you lie…
Obudziłam się  sama w wielkim łóżku. Wyjątkowo jay’a przy mnie nie było. Domyśliłam się, że pewnie znów ma wywiad z jakąś seksowną dziennikarką. Ale on był tylko mój. I jakaś byle dziennikareczka mogła mi … po pokoju porozrzucane były nasze ubrania, który zresztą przypominał pole bitwy. Oj działo się wczoraj, nie powiem, że nie.
Zeszłam na dół, modląc się, żeby nie było tam shannona ani Toma. W najgorszym wypadku będą tam obydwaj, niewyspani z powodu moich krzyków. O to niech już mają pretensje do jareda. Niestety. Bóg już dawno zapomniał o takim osobniku jak ja. Miał szeroko w dupie moje żałosne modlitwy. siedział, trzymając w ręku gitarę. Pustym wzrokiem przyglądał się swoim myślom. Teraz pozostało mi tylko to czego najbardziej się obawiałam…
-shann? –zaczęłam niepewnie. Nie wiedziałam jakiej mogłam spodziewać się reakcji z jego strony. Nie wiedziałam o nim zupełnie nic. Był pełny sprzeczności, co było cholernie pociągające. Coś mnie do niego ciągnęło, jednak nic nie czułam. Pozostawał mi dziwnie obojętny, na swój własny sposób.
Odłożył instrument i spojrzał na mnie swoim pustym i przeszywającym mnie na wskroś wzrokiem. Bałam się wykrztusić z siebie jakiekolwiek słowo. Ten człowiek być nieprzewidywalny, przynajmniej w moim mniemaniu.
-teraz to ja chciałam pogadać.
-my chyba nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. –powiedział zimnym, ale zmartwionym tonem. Nie mogłam, a raczej nie potrafiłam zrozumieć tego człowieka. Jego odmienność pociągała mnie z dnia na dzień coraz bardziej.
-nie mamy?! –krzyknęłam. Co on sobie wyobraża? Najpierw rzuca się na mnie i mówi, że mnie kocha, a teraz nie mamy o czym rozmawiać. Miałam ogromną ochotę coś mu zrobić!
-nienawidzisz mnie teraz jeszcze bardziej. Sam jestem sobie winien. Chyba pozostało mi tylko przeprosić.
-pier.olisz shannon! Nic z tego nie rozumiem. Możesz mi z łaski swojej wytłumaczyć o co tu kurwa chodzi?
-to już nie ma sensu. Ty kochasz jareda, on kocha ciebie i jest zajebiście. Też cieszę się waszym szczęściem! –krzyknął, wyrzucając mi moje uczucia do jay’a. miałam ochotę dać mu porządnego kopa. Ale nie mogłam. Widziałam, że cierpi, że boli go to, że kocham kogoś innego. Tylko dlaczego?
-a to, że mnie rzekomo kochasz? Co to miało niby być, shann?
-zapomnij.
-nie mogę. Cały czas o tym myślę.
-proszę! –krzyknął patrząc w podłogę.
Nie odpowiedziałam. Widziałam, że jest mu ciężko, ale to mnie też dotyczyło. Jednym ruchem ominął mnie, chcąc uniknąć dalszej rozmowy.
-wiem, że mnie nienawidzisz, a przynajmniej takie sprawiałeś wrażenie, więc co się do cholery zmieniło? Jakim cudem możesz coś do mnie czuć?
Zacisnął pięści i uderzył o ścianę. Nie odezwał się. Widziałam jak wstydliwa łza spłynęła po jego policzku. Nie przepadałam za nim, ale ten widok sprawiał mi ból. Nie mogłam dalej patrzeć jak się dręczy. Musiałam coś zrobić. Wtedy jeszcze nie myślałam o konsekwencjach…
-shann… -powiedziałam cicho i odruchowo złapałam go za rękę.
Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem i podszedł bliżej. Nie chciałam tego, ale nie mogłam dalej patrzeć jak dręczą go wyrzuty sumienia. Jego żałosny widok sprawiał dziwny ból. Niemy krzyk w jego brązowych oczach domagał się jakichkolwiek wyjaśnień. Ale ja nie wiedziałam jak mam mu to wyjaśnić. Kochałam tylko jareda, ale on… nieopisane uczucie zawładnęło moim umysłem. Nie wiedziałam co robić. To był odruch. Zamknęłam oczy i poczułam jak po powiece spływa łza.
-dlaczego mi to robisz? –spytał. –dlaczego robisz mi nadzieję? Przecież wiem, że mnie nie kochasz!
Moje milczenie mówiło samo za siebie.
W jednej chwili podszedł i męskimi dłońmi chwycił za policzki i przycisnął mnie do siebie. Wiedziałam, że dając mu szansę zranię moją miłość. Ale nie mogłam się powstrzymać. To było silniejsze ode mnie. Dopiero teraz zobaczyłam jaka jestem słaba. Pocałował mnie, ale moje wargi nawet nie tknęły. Złapałam go w pasie i spojrzałam prosto w jego smutne oczy. Każda sekunda spędzona w objęciach shannona raniła jareda. cały czas o nim myślałam. Chciałam się wyrwać i uciec do niego. Strach i narastające wyrzuty sumienia kotłowały się gdzieś wewnątrz mnie. Wiedziałam, że nie byłam fair. Pieprzona egoistka! Chciałam znów poczuć smak jego ust, bez wahania, bez dręczących myśli przypominających o przeszłości. bez skrupułów zatracić się w jego oczach. Poczuć  jego palce muskające mój kark, ale ciało było bezwładne.  Wiedziałam, że nie mogę ranić tego, który jest moim całym życiem. A jednak jakaś cząstka mnie od tej chwili należała do kogoś innego… ścisnęłam mocno jego dłoń, dając nieświadomy znak. Jeszcze raz niewinnie pochylił się, by musnąć moje wargi swoimi. Przejechał dłonią po moim policzku, chwytając go i przysuwając do siebie moją twarz. Jego czekoladowe oczy chłonęły mój żałosny widok. Delikatnie, ale namiętnie zaczął mnie całować, nie pozwalając jednocześnie wyrwać się z jego męskich, silniejszych niż jay’a objęć. Słodkie wargi shanna pisały na mojej twarzy niekończącą się historię. Poddałam się. Wyrzuty sumienia odeszły. Zostaliśmy tylko my. Zapomniałam na chwile o wszystkim i zatraciłam się w jego wargach.

„To tylko moment zanim się zatracę
To tylko moment i mogę być nie odnalezionym?
Wciąż i wciąż, i wciąż i wciąż widzę wszędzie Twoją twarz”

To  była chwila. Musiałam w końcu ją uśmiercić. Nie mogłam w niej wciąż trwać, nie mogąc złapać tchu. Musiałam obudzić się z tego słodkiego koszmaru! Nie jestem aż taką suką. Nie mogłam robić coraz większych nadziei człowiekowi, którego kompletnie nie mogłam zrozumieć, który był tak samo dziwny i irytujący, co pociągający. Coś mnie przy nim trzymało i chciałam jak najszybciej to w sobie zniszczyć. Ja go nie kochałam. To tylko głupia podświadomość, to tylko sen, z którego chciałam się obudzić i zobaczyć patrzące na mnie błękitne oczy jay’a.  Wyrwałam się z jego objęć, łamiąc mu tym samym serce, i wybiegłam na zewnątrz. Strasznie padało. Ulice tonęły we łzach pieprzonego boga, który z zawiścią przyglądał się temu wszystkiemu.
Nie można kochać naprawdę. Nie można realnie kochać dwóch osób. Musimy wybierać. Czasem wybieramy zmiany, czasem pozostajemy nieugięci. Wiedziałam, że nie chcę zmian, ale nie mogłam pozostać bezdusznie nieugiętazdałam sobie sprawę, że to wszystko było pomyłką – zagubiona, nieusłyszana, niezrozumiana. Taka byłam i nawet jay nie potrafił tego zmienić. Zewnętrzny świat zmienił się radykalnie, ale ja nadal pozostałam ta samą osobą. Zdałam sobie sprawę, że złamałam wszystkie swoje zasady w imię rzekomej miłości. Cholernie perfekcyjny świat, którego nienawidziłam. Teraz stałam się jego częścią. Łudziłam się, że przeszłość odeszła, ale ona cały czas przy mnie była. Nie można cofnąć czasu, zmienić biegu wydarzeń. Wszystkie pomyłki, stracone szanse, złe wybory – to wszystko tworzy ciebie jako człowieka. Nie można zmienić od tak swojej osobowości. Zaczęłam tęsknic za dawną mną, która odeszła wraz z przyjściem nowego, ponoć lepszego życia. Jeśli mnie kochał, musiał zaakceptować mnie taką jaka jestem. Stanęłam na środku ulicy, zamknęłam oczy i rozkoszowałam się uderzającymi o moją twarz kroplami zimnego deszczu.
-pieprzcie się! –powiedziałam sama do siebie i z trudem odpaliłam przemokniętego papierosa. Powróciłam. Powróciła moja osobowość. Uświadomiłam sobie, że jeśli chce kochać, muszę kochać całą sobą, a nie wytworem czyjejś wyobraźni.
Zobaczyłam, że ktoś idzie w moim kierunku.
-jay? –krzyknęłam. Krople deszczu przesłaniały wszystko dookoła. Widziałam tylko zarys dobrze znanej mi sylwetki. Podszedł bliżej i wpatrywał w moje zapłakane oczy. Nie tak wyobrażałam sobie moją piękną historię ze snów. Staliśmy tak samo zranieni, patrząc sobie w oczy, nie wiedząc co będzie za moment.
-powiedział ci… -odpowiedziałam na zadane w podświadomości pytanie.
Milczał.
-kochasz go? –odezwał się po dłuższej chwili
Serce biło coraz szybciej. Wszystko dookoła przestało istnieć. Byłam tylko ja, on i moje kłamstwa, które zniszczą mi życie
-kocham…
Ból, który rozdarł jego ciało przelał się teraz na twarz. Zacisnął wargi i pięści. W jego oczach widać było wszystkie emocje. Gniew, żal, miłość. Dosłownie wszystko. Widziałam, że nie radzi sobie, że nie chce dopuścić do siebie takiej myśli. w jednej chwili miałam zburzyć jego cały świat… obietnice i przyrzeczenia miały przestać istnieć. My mieliśmy przestać istnieć. Nasza przyszłość, wspólne chwile, wszystkie kłótnie o nic. To wszystko miało teraz bezpowrotnie odejść… moja miłość do niego nie mogła odejść
-kocham człowieka, który pomógł wygrzebać się z największego bagna, i który bezprawnie kradnie mi fajki. Człowieka, dla którego cholernie się zmieniłam, wcale tego nie chcąc. 
-Kocham mężczyznę, który stoi teraz przede mną, i którego tak bardzo cały czas ranię. Wiem, że na niego nie zasługuję, ale wiem też, że go kocham. Najbardziej na świecie.
Stał nieruchomo dalej wpatrując się obłędnym wzrokiem.
-słyszysz? Kocham cię do cholery! Ciebie! Nikogo innego! A jeśli nie potrafisz mnie zrozumieć, to wszystko nie ma już sensu! –krzyczałam do niego, próbując uświadomić kim dla mnie był. Był wszystkim –nadzieją, wsparciem, miłością.
-a shann? Nie mów, że nic dla ciebie nie znaczy.. –powiedział prawie szeptem.
Milczałam dłuższą chwilę. Nie mogłam powiedzieć, że był mi obojętny. Nie mogłam go dłużej okłamywać.
-masz rację. On tez dla mnie wiele znaczy.
Nie tego się spodziewał. A może tylko nie chciał tego usłyszeć.
-ale to ciebie KOCHAM.
Czy to dla niego już nie miało większego znaczenia? Gdybym nie kochała jay’a, nie stałabym tu teraz – w ulewie, krzykiem wyrażając swoje pieprzone uczucia. Wiem. Dużo ze mną przeszedł i nie wiem, czy jeszcze coś do mnie czuł. Czy chciał się znowu poświęcać. Jego wzrok wskazywał na to, że jednak nie…
Sama tego chciałam. teraz wszystko odeszło – on nie chciał mnie już znać. Cholernie bolało. Ale ponoć ból jest nieodłączną częścią wiecznego uczucia.
Nagle niespodziewanie podszedł i zaczął mnie całować. Był tak łapczywy jak poprzedniej nocy. Życie wróciło, ale tylko na moment. Krew zaczęła krążyć z niewyobrażalną prędkością. Staliśmy na środku ulicy, cali przemoknięci, zapomnieni, niezrozumiani… deszcz obmywał nasze złączone usta a wiatr rozwiewał przemoknięte włosy. Czułam, że nie może być aż tak pięknie. Czułam, że zaraz coś się stanie. I niestety. Pierdolona intulicja nie pozwoliła cieszyć się w pełni jego bliskością. Odepchnął mnie momentalnie ipatrzył tak samo podnieconym wzrokiem.
-ty mnie już nie chcesz prawda? –spytałam zrezygnowanym głosem. Ale jak kurwa miał mnie nie chcieć?
-chcę idiotko!
-to czemu kurwa tak stoisz? Jay! Daj mi szansę…
-to już nie będzie to samo, rozumiesz? My już nie będziemy tacy sami. Ja nie chcę drugi raz przechodzić tego samego.
-nie! Nie rozumiem! –w tym cały problem. Ja kochałam tylko jego, ale najwidoczniej on tego nie czuł.
-nie potrafię cię trzymać na siłę. Kocham cię i nie chcę, żebysmy dalej się ranili
-kurwa jared! W jaki sposób ty mnie zraniłeś? To ja cały czas coś ospieprzam, ale na tym to właśnie polega. Jeśli się kochamy, damy radę to przezwyciężyć!
-ale ja już nie będę tym jedynym. Ja tak nie potrafię.
-ty już na zawsze będziesz tym jedynym!
-nie chcę powtórki z rozrywki… -powiedział smutno.
Pocałował mnie w czoło. Chciałam dosięgnąć jego warg, oplatając rekami barki. Ale odsunął się nieprzyjemnie. Zamknął oczy i odchylił ode mnie głowę.
Zrozumiałam. Uświadomiłam sobie. Odwróciłam się i z trudem stawiałam kolejne kroki. Wszystkie zmysły przestały działać. Nie słyszałam nic, nic nie czułam. Nic. Po prstu nic. Zmierzałam w nieokreślonym kierunku. W przezroczystych strugach deszczu gubiły się niewidoczne łzy. Ta miłość nie miała prawa zaistnieć. Ją bóg, który nie istnieje, skazał na porażkę. Dla mnie to był zbyt piekny sen, z którego obudziło mnie jego pieprzone milczenie. Moim jedynym marzeniem było zaśnięcie już na wieki, ze świadomością, że będę cały czas przy nim. Praktycznie już nie żyłam. Ja tylko egzystowałam w sprzeczności ze sobą.

„Teraz, kiedy wiem, czego mi brak
Nie możesz mnie tak zostawić
Natchnij mnie i spraw bym ożyła
Przywróć mnie do życia”




Poczułam silny ból w sercu. Czułam jak przeszywa mnie od środka, miażdżąc całe wnętrze, umysł, całe ciało. Nie mogłam oddychać, nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Sparaliżowana zaczęłam płakać w akcie niepotrzebnej desperacji. Po prostu czułam, że umieram. Kawałek po kawałku… czułam jego nieobecne dłonie na mojej skórze, słyszałam jego ciepły głos. Obumierająca podświadomość łudziła serce. To wszystko sprawiało, że czułam jego obecność. Być może już wtedy mnie nie było, może to właśnie wtedy straciłam resztki człowieczeństwa. Nie myślałam o tym, żeby znowu brać. Jakiś wewnętrzny opór nie pozwalał ponownie zranić jay’a. ale czy to było jeszcze istotne? W jednej chwili, przez jedno nieporozumienie, z niewiarygodną lekkością pozwolił odejść. Zniknął w najgorszym momencie. Moje ciało umierało wraz z każdą wylaną łzą, z każdym oddechem, który nie wypełniał płuc, z każdą myślą, z każdym ruchem. Przed oczami pojawiały się kolejne sceny z mojej nieidealnie pięknej bajki. Wtedy wszystko wydawało się być tak dziecinnie proste a zarazem trudne. Poczucie bezpieczeństwa dawało siłę – wiedziałam, że mogę dokonać niemożliwego, że mogę przezwyciężyć sama siebie, jeśli tylko on będzie przy mnie. W mojej bajce bez księżniczek w pięknych sukniach, książąt na białych koniach były słodkie nieporozumienia, przekleństwa i nałogi. Kochałam moje Zycie jednocześnie go nienawidząc. Pamiętam dzień kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, pamiętam pierwsze rozczarowania i rozstania. Wszystkie pomyłki i nieprzyzwoicie piękne poranki. Teraz pozostały mi tylko wspomnienia. Dręczyło mnie tylko jedno pytanie: czy on naprawdę mnie kochał, skoro pozwolił tak łatwo odejść? Może tylko widziałam to co chciałam widzieć. może byłam tylko jedną z wielu, nic nieznaczących dziewczyn na kilka nocy. To tak bolało! To tak ku.wa bolało!
No warning sign, no alibi
We faded faster than the speed of light
Took our chance, crashed and burned
No we'll never ever learn


Nie wiem ile czasu minęło od tamtego dnia. Nie liczyłam godzin, dni, być może miesięcy. Świat przestał dla mnie istnieć. Ja przestałam istnieć. Nie próbując szukać szczęścia, które ponownie pchnęło mnie w czarną i mroczną otchłań samotności. Jakiekolwiek uczucia odeszły – tylko ten jebany ból pozostał. Każdej nieprzespanej nocy śniłam tylko o nim. Każdy dzień, każda minuta.. wszystko w moim martwym życiu wypełnione było nim. Wiem, że jeszcze przyjdzie na mnie czas. Wiem, że jeszcze będę mogła być szczęśliwa u boku kogoś kogo nie będę potrafiła już tak pokochać, u boku kogoś kto da mi fałszywą obietnicę. Wiem to. Wiem też, że moja miłość jest teraz gdzieś tam daleko, być może odnalazł swoja zakłamaną miłość życia, które dla mnie się skończyło. Wiem, że jeśli on będzie szczęśliwy to ja w to uwierzę, bez wahania. Siedzę teraz na naszej ukochanej plaży. Wpatruję się w pusty ocean. Piękna melodia otula stracone zmysły, dźwięk rozbijających się o śnieżnobiały brzeg, przypomina mi, że jednak muszę być wdzięczna Bogu. Dał mi możliwość poznania prawdziwej miłości. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że z dotykając, czując, patrząc na jareda, doznawałam czegoś, co nie istnieje. Jego słodki zapach przypominał bezwonny kwiat. Wiedziałam, że pokazał mi jak żyć, wiedząc, że i tak pójdę swoją własną drogą. Podświadomość znowu robiła ze mnie idiotkę. Czułam jego wargi muskające mój kark, szyję, dekolt. Jego zapach przyspieszył bicie martwego serca, dłonie niemo błądziły w potarganych włosach. Oddałam się mojej wyobraźni. Chciałam jeszcze raz, nieświadomie poczuć jego obecność, choć nieprawdziwą, dla mnie całkowicie realną.
-ciebie tu nie ma?… -szepnęłam do swoich myśli, których próbowałam się wyrzekać. –ciebie nie ma!
-dla ciebie będę zawsze…